Treść strony

Podaruj nam 1,5 procent swojego podatku

 

Świadek historii - Z Panem Michałem Żołądkiewiczem rozmawia Renata Nowacka-Pyrlik

Pan Michał Żołądkiewicz, rodowity Warszawiak, przyszedł na świat, gdy nasz kraj był jeszcze pod zaborami. Dziś już bardzo niewiele osób wtedy urodzonych może przybliżyć nam tamtejszą rzeczywistość. Dlatego bardzo ucieszyłam się z możliwości spotkania i rozmowy ze świadkiem tak odległych czasów.

Mój rozmówca niedawno skończył 100 lat, od śmierci żony (zmarłej w marcu tego roku) mieszka samotnie w niewielkim mieszkaniu w Centrum Warszawy. Dziś jest osobą niewidomą i bardzo źle słyszącą, mającą wiele innych dodatkowych problemów zdrowotnych. Mówi, że bez pomocy córki – pani Iwony Kowalczyk – która bardzo troskliwie, przez kilka godzin dziennie sprawuje nad nim opiekę, nie byłby w stanie funkcjonować. Myślę jednak – pomijając liczne problemy zdrowotne, że pamięci i umiejętności pięknego wysławiania się, można by Mu z pewnością pozazdrościć…

Panie Michale, jeśli mogę się tak do Pana zwracać, zacznijmy może od tego, co Pan zapamiętał ze swoich najwcześniejszych lat życia? Może podzieli się Pan jakimiś wspomnieniami z dzieciństwa, wczesnej młodości…

O wczesnym dzieciństwie nie mogę dużo opowiedzieć, ponieważ niewiele z tego okresu zapisało mi się w pamięci. Pamiętam jedynie, że mieszkałem wraz z rodzicami i rodzeństwem, siostrą i pięcioma braćmi, w Warszawie przy ul. Skierniewickiej. Gdy byłem jeszcze małym chłopcem, rodzice ze względu na ciężkie warunki życiowe – ogromną drożyznę i brak pracy, podjęli decyzję o wyprowadzce z Warszawy. Zamieszkaliśmy wówczas w okolicach Wyszkowa. Tam też chodziłem do szkoły. W roku 1930, gdy miałem 15 lat, zmarł ojciec. I właściwie od tego czasu, moja rodzina praktycznie się „rozsypała”. Młodszy ode mnie brat pojechał do Brześcia – do starszego brata, pracującego na poczcie, i tam kontynuował naukę w szkole. Ja natomiast zostałem wysłany do najstarszego brata – na Wileńszczyznę. Tam, mieszkając z rodziną brata, ukończyłem szkołę średnią, a potem zostałem powołany do służby wojskowej (był to rok 1938).

W następnym roku wybuchła wojna… Jak potoczyły się dalsze Pana losy?

Jako żołnierz brałem udział w obronie Lidy – miejscowości, do której została skierowana moja jednostka. Niestety, jak wiadomo, nasze działania obronne nie trwały długo; podczas zmasowanych niemieckich nalotów lotniczych zostaliśmy rozproszeni, a połowa z nas poległa. Ja wraz z pozostałymi przy życiu kolegami spróbowałem dostać się do Wilna, gdzie miała być tworzona polska armia. Niestety, zaraz po dotarciu na wileński dworzec kolejowy, zostaliśmy aresztowani przez NKWD (Narodnyj Kammiesariat Wnustrielnych Dzjeł, czyli: Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych) i trafiłem do rosyjskiej niewoli.

Wraz z innymi kolegami – żołnierzami zostałem przetransportowany koleją z Wilna do Kozielska i osadzony w miejscu, stanowiącym wcześniej ośrodek wypoczynkowy dla hierarchów kościoła prawosławnego. Budynki tego ośrodka były nie ogrzewane (pełniły swoją funkcję wypoczynkową latem) i nie było w nich żadnych mebli. Nasz przymusowy tam pobyt, nie należał więc do przyjemnych – buty i mundur służyły za podgłówek, podłoga za materac, natomiast płaszcz żołnierski udawał kołdrę.

Rosjanie, bez względu na porę dnia i nocy prowadzili przesłuchania („prewierki”). Do dziś pamiętam niewielki pokój, w którym przy paru stołach siedziało po kilku enkawudzistów. Każdy z nich bacznie obserwował i słuchał, co mówili przesłuchiwani, wykonując jednocześnie różne prace (np. dwóch ostrzyło ołówki, dwóch cięło szary papier pakowy, który był wykorzystywany u nich do pisania). „Prewierka”, wielokrotnie przeprowadzana, trwała około dwie godziny (ja byłem poddawany jej przynajmniej dziesięciokrotnie). Podczas tych przesłuchań padały różne pytania. Ja zawsze odpowiadałem tak samo, ponieważ zauważyłem, że te moje zeznania były ze sobą porównywane. Wreszcie psychiczne tortury skończyły się, a mnie przewieziono do Stalagu niemieckiego nr XI-A w Magdeburgu (jak wiadomo Polska na podstawie paktu Ribbentrop-Mołotow z dnia 23.08.1939 została podzielona pomiędzy ZSRR i III Rzeszę w ten sposób, że tereny na wschód od Bugu przypadły Związkowi Radzieckiemu, na zachód od Bugu – Rzeszy Niemieckiej. Jako urodzony w Warszawie, stałem się więc jeńcem niemieckim). W tym czasie moi dwaj bracia po licznych perypetiach dostali się do Armii Andersa i brali potem udział w bitwie pod Monte Cassino. Obaj przeżyli.

Jak długo przebywał Pan w Stalagu i jak wyglądało tam Pana życie?

W Magdeburgu zostałem przydzielony do pracy na kolei – podbijaliśmy tory. Praca ta była bardzo ciężka, zwłaszcza w zimie. Niemcy nie dali nam okruszka chleba za darmo, wszystko musieliśmy wypracować. Spędziłem tam około dwa lata, a zostałem zwolniony ze względu na zły stan zdrowia. Pamiętam, że wskutek poważnych problemów zdrowotnych, dość często byłem zmuszony chodzić do lekarza. Wreszcie ten badający mnie lekarz zdenerwował się i napisał, że należy mnie intensywniej leczyć albo zwolnić. Niemcy wybrali tańsze rozwiązanie – czyli zwolnienie. Dzięki temu mogłem wrócić do Warszawy.

Jakie były Pana dalsze losy? Nadal przecież trwała wojna i okupacja naszego kraju.

Szczęśliwie zamieszkałem u siostry przy ulicy Targowej. Pracowałem w różnych miejscach; było bardzo ciężko, ale dało się jakoś żyć. Gdy wybuchło Powstanie, ja – będąc po praskiej stronie Warszawy, nie brałem udziału w walkach. Natomiast siostra, starsza ode mnie – która poszła walczyć – zginęła…

Po upadku Powstania, Niemcy, nazywając wszystkich ocalałych mężczyzn „polskimi bandytami”, wpakowali nas do wagonów i wywieźli do obozów koncentracyjnych. Pierwszym miejscem, do którego zostałem skierowany, był obóz w Oświęcimiu. Gdy nas tam przywieziono, okazało się, że nie ma w nim miejsca dla nowych więźniów.

Transport z nami został więc przekierowany do Austrii. Po kilku dniach trafiłem – by przeżyć tam osiem długich miesięcy – do obozu koncentracyjnego w Gusen. Miejsce to stanowiło filię znanego z bezwzględności i okrucieństwa wobec więźniów Obozu Koncentracyjnego w Mauthausen. Ja dostałem numer 93029 i zostałem skierowany do pracy w kamieniołomie.

I właśnie tam, w obozie w Gusen-Mauthausen, miały początek Pana dramatyczne problemy zdrowotne, między innymi wzrokowe. Jak to się stało?

W kamieniołomie nosiliśmy kamienie, które miały służyć do brukowania ulic w obozie. W pewnym momencie rzuciłem kamień nie tam, gdzie oczekiwał tego nadzorujący naszą pracę kapo (obozowy policjant). Z ogromną siłą i brutalnością uderzył mnie za to w twarz, łamiąc mi szczękę. Do dziś, pomimo kilku operacji, mam wgłębienie po tym ciosie. Natomiast wtedy – poza straszliwym bólem i stanem zapalnym straciłem widzenie w jednym oku. Na szczęście w obozie był lekarz, którego mogłem wieczorami odwiedzać. Dzięki jego interwencji opuchlizna i moje cierpienie były trochę mniejsze.

Wreszcie nadszedł koniec wojny. Jak Pan wspomina wyzwolenie obozu?

Dokładnie pamiętam – 5 maja 1945 roku rano był apel, a potem usłyszeliśmy głośny warkot silników. Następnie na pierwszym z jadących czołgów niemieckich, zobaczyliśmy powiewającą białą flagę – znak kapitulacji naszych prześladowców. W obozie rozpoczął się wówczas „sądny dzień”. Więźniowie, żądni zemsty, w odwecie za dotychczasowe upokorzenia – rozprawiali się ze swoimi oprawcami…

A potem do obozu weszli Amerykanie. Na początek nas nakarmili (pamiętam, że bardzo skromnie, by nie powiększyć naszych problemów zdrowotnych; byliśmy bowiem potwornie wygłodzeni), a potem, po kilku tygodniach załadowali na samochody, i czarnoskórzy kierowcy wywieźli nas z obozu do granicy z Czechosłowacją.

Czesi z kolei załadowali nas do odkrytych wagonów, jakimi wcześniej był przewożony węgiel, i powieźli w kierunku polskiej granicy. Jechaliśmy tak chyba ze trzy dni; gdy dojechaliśmy, byliśmy zupełnie czarni od pozostałości tego węgla. Wreszcie na granicy polskiej przesiedliśmy się do już „normalnych” wagonów i przewieziono nas do Katowic. Tam dostaliśmy prowizoryczne dokumenty i po kilku kolejnych dniach dotarłem wreszcie do Warszawy.

Jak Pan się odnalazł w tej powojennej stolicy?

Warszawa leżała w gruzach, ludzi prawie nie było widać, nie było także jedzenia. Na początku były straszne warunki, przerażająca bieda.

Ja znów miałem szczęście – znalazłem lokum, tym razem u bratowej, na Pradze, przy ul. Brzeskiej. Wkrótce – dzięki koledze – podjąłem pracę w Ministerstwie Obrony Narodowej w Departamencie Inżynierów i Saperów. Pracowałem jednak bardzo krótko – widocznie nie podobałem się przełożonym, ponieważ pracownik kadr na moim dokumencie pracy napisał „PN” (co znaczyło „politycznie niepewny”). Musiałem więc zmienić pracę na inną. Krótkotrwałych prac było kilka, także poza Warszawą (np. przez jeden sezon prowadziłem dom wypoczynkowy w Szklarskiej Porębie).

Bieda była wtedy okropna (praktycznie niczego nie było), dokładnie pamiętam, jakie miałem trudności z zaopatrzeniem, i jak z plecakiem przemieszczałem się w poszukiwaniu mięsa, wędlin, mąki i innych artykułów spożywczych, by móc wyżywić wczasowiczów.

I wkrótce postanowił Pan znów o powrocie do Warszawy, tym razem już na stałe…

Tak, po powrocie z gór poznałem moją przyszłą żonę – Zofię z domu Zdunek. Dość szybko podjęliśmy decyzję o wspólnym życiu i byliśmy małżeństwem aż do tego roku – do śmierci żony; w sumie przeżyliśmy razem 68 lat. Doczekaliśmy się w tym czasie urodzin dwójki dzieci – córki i syna, a następnie – dwóch wnuczek i prawnuczka – Jasia.

Jak potoczyły się Pana dalsze losy zawodowe i rodzinne? Co sprawiło, że trafił Pan do Polskiego Związku Niewidomych?

Pracowałem w Zjednoczeniu Instalacji Elektrycznych, w zaopatrzeniu – byłem tam wicedyrektorem, później w Miejskim Przedsiębiorstwie Instalacji Domowych (MPID). W tak zwanym „międzyczasie” przeszedłem kilka operacji szczęki, które miały na celu poprawę funkcjonowania i wyglądu, ciągle jednak doświadczałem pogarszania się wzroku. I 1 kwietnia 1970 roku, w związku z tymi problemami, znalazłem zatrudnienie w Zarządzie Głównym Polskiego Związku Niewidomych. Tam – pracując w Dziale Pomocy Rehabilitacyjnych i Usług Socjalnych (PRiUS), zajmowałem się między innymi sprowadzaniem z zagranicy sprzętu niezbędnego do lepszego funkcjonowania osób niewidomych, np. zegarków brajlowskich, magnetofonów, maszyn brajlowskich, igieł do szycia. Pod koniec pracy zostałem mianowany kierownikiem tego Działu, a w 1980 roku przeszedłem na emeryturę. Mogłem wówczas bardziej intensywnie pomagać żonie i rodzinie córki w wychowywaniu dwóch wnuczek.

A jak Pan sobie dziś radzi?

Jak wspomniałem wcześniej, dziś funkcjonuję dzięki córce, która pomaga mi w wielu czynnościach, przygotowuje posiłki i dba o mnie. Jestem w pełni uznania dla jej zasług.

Co mógłby Pan poradzić osobom z problemami wzrokowo-słuchowymi? Co dla Pana było i nadal jest ważne?

Uważam, że bardzo ważna, dla każdego człowieka, jest możliwość zatrudnienia i bycia przydatnym. Kiedyś, moim zdaniem, o pracę było dużo łatwiej niż dziś – niewidomi mieli zatrudnienie w spółdzielczości. Oferty pracy nie były może zbyt atrakcyjne (np. szczotkarstwo, dziewiarstwo), ale praca ta dawała możliwość utrzymania siebie i rodzin. Natomiast jeśli nie ma się pracy zawodowej, to dobrze mieć inne zajęcia, jakieś hobby, angażować się w coś.

Ja na przykład po przejściu na emeryturę zacząłem pracować społecznie w Związku Ociemniałych Żołnierzy, który mieścił się w Warszawie przy ul. Hożej. Potem, w ramach reprywatyzacji wyrzucono nas z tego lokalu, przyznając inny – przy Al. Żwirki i Wigury. Trzy lata w nim pracowaliśmy. Ja byłem wiceprezesem. Niestety, dziś już nie ma tego Związku; musieliśmy go rozwiązać z powodu braku środków na utrzymanie lokalu i prowadzenie działalność, i pomimo wielu prób poszukiwania niezbędnych, niewielkich w sumie funduszy. Pozostały jednak przyjaźnie – np. z panem Wacławem Sajewskim – pułkownikiem wojska polskiego, z panem Władysławem Gołąbem, który był prezesem, panią Barbarą Jastrzębską – główną księgową.

A gdyby Pan mógł obecnie powtórzyć jakiś wybrany okres ze swojego życia, to który byłby to okres?

To trudne pytanie…. Myślę, że najbardziej szczęśliwymi były czasy szkolne, gdy chodziłem w Wilejce do gimnazjum, a potem okres przed wojną – przed pójściem do wojska. Także czas pożycia małżeńskiego – zwłaszcza wtedy, gdy byłem już na emeryturze i pomagałem wraz z żoną w wychowaniu dwóch wnuczek (córka i zięć pracowali). Wracając do gimnazjum – chyba najlepszego okresu, to do dziś pamiętam nazwiska moich szkolnych kolegów i nauczycieli (np. dyrektorem był pan Józef Stasiuk, nauczycielem polskiego – pan Petrajkis, łaciny i niemieckiego uczył pan Kaczmar, historii – pan Winiarski).

A jaki był Pana najbardziej ulubiony przedmiot w szkole?

Jestem humanistą. Moimi ulubionymi przedmiotami były: język polski, historia, łacina. Pamiętam, że będąc w szkole w Wilejce, miałem zamiar studiować na wydziale historii. Niestety, wojna unicestwiła te marzenia, wszystko pozmieniała, albo przekreśliła…

Jak Pan sądzi – co miało wpływ na świetną pamięć, która pomimo upływu lat wciąż Panu towarzyszy?

Może jedną z przyczyn mojej długowieczności i zachowania dobrej pamięci jest to, że nie miałem skłonności do alkoholu, a poza tym zawsze starałem się żyć uczciwie. Poza tym myślę, że moja pamięć wzięła się stąd, że od szkoły podstawowej dużo czytałem. I wszystko – np. wiersze, czytanki, jakoś łatwo przyswajałem, a potem powtarzałem i w ten sposób utrwalałem.

Później też, w dorosłym życiu, dopóki pozwalał mi wzrok – to nadal dużo czytałem. Gdy nie mogłem już czytać wzrokowo, to z kolei sporo czasu poświęcałem na słuchanie książek nagranych na kasetach. Obecnie, wskutek poważnego ubytku słuchu, mam problemy z odbiorem słowa mówionego. Zamiast mowy, wolę słuchać muzyki. Poza tym, gdy dziś słucham prezenterów radiowych, to zauważam, że wielu z nich często mówi niewyraźnie i za szybko.

Życząc Panu przede wszystkim zdrowia i jak najwięcej powodów do zadowolenia, bardzo dziękuję za rozmowę.

Renata Nowacka-Pyrlik, instruktor rehabilitacji podstawowej niewidomych i słabowidzących

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2016 - INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.