Treść strony

Podaruj nam 1,5 procent swojego podatku

 

Ślepota wczoraj i dziś, czyli - ku czemu zmierzamy, część 1

W szkole specjalnej we Wrocławiu znalazłem się w wieku ośmiu lat w roku 1952. Ośmiu, bo rodzice za poradą sąsiadów uznali, że skoro mam od początku przebywać w internacie, to nie należy mnie tam umieszczać zbyt wcześnie tym bardziej, że w domu byłem otoczony niekiedy też przesadną opieką i troską. I wszyscy mieli raczej rację, bo mimo rozpoczęcia nauki w tym wieku okazałem się w klasie najmłodszy, pozostali przerastali mnie o dwa, trzy lata.

Wynikało to z faktu, że sześć lat wcześniej zakończyła się druga wojna światowa, wielu niewidomych to były ofiary niewypałów, chorób spowodowanych sytuacją pod koniec wojny i podobnymi wypadkami. Nie wiem, skąd rodzice dowiedzieli się o istnieniu szkoły specjalnej, wiem natomiast, że zanim mnie tam umieścili, odwiedzili placówkę i szczegółowo zorientowali się, jakie tam będę miał warunki.

Już w pierwszej klasie w trakcie trwania roku szkolnego przybywały nowe dzieci, najczęściej przywożone przez pracowników placówki zwanej wówczas Państwowym Zakładem Dzieci Niewidomych. Były to dzieci, które nierzadko po raz pierwszy uczyły się chodzić po schodach, samodzielnie załatwiać potrzeby fizjologiczne, jeść przy pomocy sztućców, nie mówiąc już o samodzielnym poruszaniu się czy bieganiu; specjalne służby powołane przez szkołę czy władze oświatowe, zajmowały się wynajdywaniem takich dzieci i przywracaniem ich społeczeństwu. Zdarzało się, choć na szczęście rzadko, że rodzice po krótkim czasie decydowali się jednak na przerwanie nauki takiego dziecka, chociaż w 90 procentach za pobyt tych dzieci w zakładzie nic nie płacili. W przeciągu kilku lat powstało również całodobowe przedszkole, którego wychowankami były przede wszystkim takie dzieci. W omawianym okresie w całodobowym internacie przebywali nie tylko zamiejscowi, ale również te dzieci, które miały rodziców we Wrocławiu. Dzieci dochodzące były rzadkością i zwykle trwało to krótko. Ja należałem do tych, którzy mieli we Wrocławiu rodzinę – dziadków i ciocię z wujkiem. Ale nie bardzo wyobrażam sobie, żeby mogli oni pomagać mi w odrabianiu lekcji z użyciem brajla. Sytuacja taka jednak odrywała dziecko niewidome definitywnie od domu.

Po latach usłyszałem od rodziców, że w okresie szkoły podstawowej oni praktycznie mnie nie znali. Mogli mnie poznać lepiej dopiero wtedy, kiedy wróciłem do domu i podjąłem naukę w liceum ogólnokształcącym. Tego rodzaju przechodzenie do średnich szkół ogólnodostępnych pod koniec lat pięćdziesiątych coraz bardziej upowszechniało się. Zazwyczaj niewidomy uczeń przychodził do takiej szkoły dobrze przygotowany merytorycznie i sprawnościowo przez szkołę specjalną, umiał dobrze posługiwać się brajlem. Jeżeli jednak chciał uzyskać stosowny poziom równy widzącym uczniom, musiał sam zadbać o swoją pozycję no i równe traktowanie. Nauczyciele często dość chętnie przechodzili na ulgowe podejście do niewidomego dziecka nie tylko z tzw. powodów “humanitarnych”, ale także dla własnej wygody ze względu na brak specjalistycznego przygotowania merytorycznego.

Zazwyczaj jednak niewidomi uczniowie kończący ogólnodostępną szkołę średnią dostawali się też na studia. Wspomnę tylko, że po zdanym egzaminie do liceum moje przygotowanie oceniono bardzo wysoko i pytano nawet, jaka to szkoła reprezentuje tak wysoki poziom. A mimo to przed maturą nauczycielka matematyki zastanawiała się wspólnie ze mną, czy dam sobie radę na maturze z zadaniami trygonometrycznymi i rozważała ewentualność wystąpienia do kuratorium o przygotowanie specjalnie przystosowanych zadań. Stanowczo się temu sprzeciwiłem, ostatecznie żadnych działań nie podjęto, a ja i tak ukończyłem maturę z piątką z matematyki.

Studia lingwistyczne formalnych trudności nie nastręczały, przede wszystkim miały miejsce od czasu do czasu problemy z dostępem do literatury, wtedy bowiem nie tylko nie było komputerów, ale i magnetofon trzeba było zdobywać. O żadnym indywidualnym toku studiów mowy nie było, co wymuszało z kolei nabywanie i doskonalenie umiejętności nawiązywania kontaktów ze studenckim otoczeniem. Pewnym ułatwieniem w nawiązywaniu kontaktów niewątpliwie było zamieszkiwanie w akademiku, ale wieloosobowe pokoje niekoniecznie sprzyjały wspólnej nauce z kimś, kto przecież musiał głośno czytać. Ponadto trzeba było nierzadko podporządkować się i dostosować do osoby, która zdecydowała się mi pomóc. W pełni samodzielnym i niezależnym studentem poczułem się dopiero wtedy, kiedy już po latach pracy zająłem się studiowaniem filozofii i religioznawstwa, płacąc niemało za czytanie, które było realizowane dokładnie według moich wskazań i za moje pieniądze.

Jerzy Ogonowski, tłumacz przysięgły i specjalistyczny

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2016 - INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.