Treść strony
Niewidomi w Indiach - Z Moniką Łobodą, świecką misjonarką, o pracy z niewidomymi dziećmi w Indiach rozmawia Renata Nowacka-Pyrlik
Przed nami znowu jedne z najpiękniejszych Świąt – Boże Narodzenie. Niezależnie od światopoglądu i wyznawanej wiary będziemy, jak co roku, dzielić się opłatkiem i składać sobie nawzajem najlepsze życzenia.
Tymczasem nie wszędzie jest, było i będzie tak przyjemnie i bezpiecznie. Dlatego, gdy będziemy życzyć sobie wszystkiego co najlepsze, pomyślmy o tysiącach osób niewidomych i słabowidzących żyjących w bardzo trudnych warunkach „gdzieś daleko od nas”, na przykład w Indiach. A może moglibyśmy, choć w niewielkim stopniu, przyczynić się do poprawy ich egzystencji?
Moją rozmówczynią jest Pani Monika Łoboda, z wykształcenia tyflopedagog, aktualnie zatrudniona w Polskim Związku Niewidomych przy projekcie „Aktywna Warszawa”, która wielokrotnie przebywała na Misjach. Obecnie pracuje nad książką upamiętniającą te pobyty. Utrzymuje także rozległe kontakty ze swoimi byłymi wychowankami i współpracownikami z takich krajów jak: Republika Południowej Afryki, Peru, Ukraina i Indie. A ponieważ w Indiach przebywała najdłużej, to w naszej rozmowie skoncentrujemy się na tym kraju i jego niewidomych i słabowidzących mieszkańcach. Pani Monika pracowała tam jako nauczycielka i wychowawczyni w Ośrodku dla dzieci niewidomych.
Jak doszło do tego, że znalazła się Pani w tak odległym kulturowo miejscu, skąd w ogóle pomysł na Misje?
Wszystko zaczęło się od studiów na Papieskim Wydziale Teologicznym we Wrocławiu, podczas pisania pracy magisterskiej o Karolu De Foucauld (czyt. de fuko) – pustelniku, który marzył o tym, by założyć Zgromadzenie Małych Braci Jezusa (to jego marzenie zostało zrealizowane dopiero po jego śmierci). Zaciekawiła mnie przemiana tego człowieka – pochodził bowiem z bardzo bogatej rodziny i był ateistą. Kiedy jako żołnierz został wysłany do Maroka i musiał walczyć z Muzułmanami, zaobserwował, że na polu walki jego wrogowie klękali, kierując się w stronę Mekki i modlili, nie zważając na zagrożenie życia. To skłoniło go do myślenia, że wiara może być silniejsza od lęku przed śmiercią. Jednocześnie zaczął się zastanawiać nad swoim życiem, co poskutkowało w późniejszym czasie przyjęciem wiary.
Pisanie pracy o tym człowieku było jednym z najprzyjemniejszych okresów w moim życiu – mogłam odkrywać i zastanawiać się nad jego drogą życiową. Niezależnie od tego, spotkałam pewną wolontariuszkę, która była na Misjach w Afryce (w miejscach, gdzie bohater mojej pracy magisterskiej też przebywał). Dużo rozmawiałyśmy o jej doświadczeniach misyjnych, a kiedy obroniłam już pracę magisterską, zaczęłam także poszukiwać możliwości wyjazdu.
Jak zareagowali na ten pomysł Pani najbliżsi?
Ponieważ najbardziej obawiałam się reakcji moich rodziców, przez długi czas trzymałam postanowienie o wyjeździe w głębokiej tajemnicy. Gdy sprawa wreszcie się wydała, usłyszałam od nich, że jeśli ja będę szczęśliwa, przebywając gdzieś, nawet bardzo daleko od nich, to i oni będą szczęśliwi. Zgłosiłam się wówczas, za pośrednictwem Arcybiskupa Gulbinowicza do Centrum Formacji Misyjnej. Po jakimś czasie, zostałam wybrana, spośród wielu zgłoszonych, jako jedyna osoba świecka. Pozostałymi wybranymi były siostry zakonne i księża. Na początku otrzymałam propozycję wyjazdu do Boliwii, gdzie miałam pracować w sierocińcu. Przez dziewięć miesięcy, w ramach przygotowań do tego wyjazdu, pilnie uczyłam się języka hiszpańskiego. Jednak, gdy wyjazd był już bliski, okazało się, że z powodu niestabilnej sytuacji w Boliwii, nie można było podpisać porozumienia między władzami tego kraju a naszym Episkopatem. Zostałam więc trochę „na lodzie”.
Mimo tego niepowodzenia szukałam dalej, i wtedy okazało się, że jedynym miejscem, gdzie mogłam się skierować, były Laski koło Warszawy i Zakon Sióstr Franciszkanek. Nawiązałam wówczas kontakt z Matką Generalną tego Zakonu – nieżyjącą już dziś siostrą Noemi. Od niej zdobyłam informacje o Ośrodku dla Niewidomych Dzieci „Jyothi Seva” (czyt: dżodi sewa) w Indiach. (Założycielkami tego Ośrodka były między innymi: siostra Goretti Podolska, siostra Adela Maciejczyk – dziś mająca już obywatelstwo indyjskie, i siostra Rafaela Nałęcz – która niedawno zginęła w wypadku w Rwandzie. Nie można pominąć roli jeszcze innej Polki – siostry Reginy Woronieckiej, założycielki indyjskiego zgromadzenia „Satya Seva”, Służba Prawdzie, która w roku 1989 pomogła siostrom Franciszkankom z Lasek osiedlić się w Indiach). Ja z kolei opowiedziałam Matce Generalnej o swoich marzeniach, i po jakimś czasie uzyskałam zgodę na wyjazd do Indii.
Domyślam się, że wcześniej nie miała Pani doświadczenia w pracy z osobami niewidomymi.
Tak, nie znałam wówczas ani języka angielskiego, ani specyfiki pracy z osobami niewidomymi. W Laskach przeszłam jednak przyspieszone kursy – nauczyłam się pisma Braille’a, zaliczyłam orientację przestrzenną, uczestniczyłam także w wielu lekcjach, poznając metody nauczania. A potem podpisałam kontrakt na trzyletnią pracę (bez możliwości powrotu do Polski w tym czasie), i czwartego września 2003 wyleciałam do Indii.
Z dramatycznie brzmiących statystyk: Indie to jedno z największych i najludniejszych państw na świecie; ma ponad 1,2 miliarda mieszkańców. Szacuje się, że osoby niewidome stanowią w nim około 150 milionów! Corocznie około 40 tysięcy! dzieci traci wzrok w wyniku niedożywienia i braku witamin. Inne przyczyny braku/poważnego uszkodzenia wzroku to: częste związki małżeńskie wśród bliskich krewnych, a następnie rodzenie się niepełnosprawnych dzieci (w tym niewidomych), różne choroby, a także – co musi szokować – oślepianie dzieci, by mogły pracować jako budzący litość żebracy. Szokujące jest także to, że zaledwie 2,5 – 3 proc. osób niewidomych ma, albo miało możliwość uczęszczania do szkół, i że państwo nie partycypuje w kosztach ich edukacji.
Jak Pani zapamiętała swój pierwszy dzień na Misjach w Indiach?
Zanim trafiłam do miejsca przeznaczenia, czyli do Bangalore (miasto liczące około ośmiu milionów mieszkańców), to wydarzyło się „coś”, co głęboko utkwiło mi w pamięci. Otóż leciałam wówczas samolotem po raz pierwszy w życiu – od razu tak daleko i na tak długo. Obok mnie siedziała dziewczyna w podobnym wieku, która też lękliwie się rozglądała. Od razu dało się odczuć, że podobnie jak ja, nie ma doświadczenia w lataniu. Okazało się, że obie lecimy przez Frankfurt do Indii. Z tą różnicą, że ona wybrała się na pół roku do Guru – Sai Baby – z nadzieją „na poukładanie swojego, mocno zagmatwanego życia”. Ja opowiedziałam jej o swoich marzeniach i planach – o tym, że mam być nauczycielem i wychowawcą niewidomych dzieci. A ponieważ po przylocie do Bangalore moja towarzyszka podróży nie miała dalszego połączenia (i musiałaby spędzić parę godzin na lotnisku w oczekiwaniu na następny samolot), pojechała „tylko na nocleg” razem ze mną do „mojego” Ośrodka dla Niewidomych. Gdy jednak zobaczyła mieszkańców, radykalnie zmieniła swoje plany. Z miejsca zapragnęła być potrzebna słabszym i odrzuconym. Zamiast jechać do Guru, została przez jakiś czas z niewidomymi dziećmi, a potem pojechała do Ośrodka dla Trędowatych i tam pracowała (dziś nie mamy już ze sobą kontaktu, ale wiem, że po pobycie w Indiach, wyjechała do Anglii i wyszła za mąż za Wenezuelczyka. Jej życie chyba „wyprostowało się”).
A jakie były pierwsze wrażenia Pani, po znalezieniu się w tak odmiennym, egzotycznym miejscu?
Pomimo zupełnie innej, nieznanej mi kultury, natychmiast poczułam się jakbym była u siebie. Na lotnisku przywitały mnie siostry zakonne (w tym jedna z Lasek, a więc mówiąca po polsku), które założyły mi na szyję, zgodnie z tamtejszą tradycją, girlandę z kwiatów jaśminu i róż. Ponieważ była noc, po dotarciu do Ośrodka, zjadłam tylko jakiś egzotyczny owoc i poszłam spać. Natomiast rano, kiedy się obudziłam, usłyszałam głośne przekrzykiwanie się wielu dzieci. Pamiętam jeszcze pierwszy „prysznic” – czyli polewanie się wodą z małego kubeczka.
Jak wspomina Pani pierwszy kontakt z wychowankami? I w ogóle pierwsze wrażenia z tego miejsca?
Dzieci akurat jadły obiad, kiedy zostałam im przedstawiona jako „ciocia Monika”. Natychmiast zmieniły moje imię na „Moni-Aunti” i tak jest do dziś. Zapamiętałam też pierwsze pytanie niewidomych dzieci – kiedy kupię sobie bransoletki na ręce i kolczyki? (wkrótce dowiedziałam się, że każda kobieta w Indiach powinna je nosić). To pytanie, i wiele innych, musiały być mi z początku tłumaczone, bo jak wspomniałam, do Indii pojechałam, znając tylko język hiszpański (a tam posługiwano się angielskim).
Dostałam mały pokoik ze skromnym wyposażeniem i miałam około tygodnia, aby zaadaptować się do nowych warunków. Spotkałam się wówczas z niewidomą Polką – Wandą Wajdą (która później odzyskała tam wzrok). Wprowadzała mnie w funkcjonowanie Ośrodka, a po tygodniu zapoznawania się z jego specyfiką, zostałam rzucona na „głęboką wodę”, przyjmując obowiązki wychowawczyni w grupie internatowej i nauczycielki w szkole. Poza tym bardzo intensywnie uczyłam się nowego dla mnie języka; także dzieci mnie uczyły – pokazując po prostu jakąś rzecz, i mówiąc, co to jest. W efekcie, już po trzech miesiącach mogłam się ze wszystkimi dość dobrze porozumiewać.
Na czym polegała Pani praca?
Miałam pod opieką 11 chłopców w wieku od 4 do 15 lat. Nie mając żadnej zmienniczki, musiałam sama pełnić rolę wychowawczyni, a w odniesieniu do dzieci najmłodszych – także matki. Moja grupa wraz ze mną zajmowała dwa pokoje; razem ze mną mieszkali dwaj chłopcy – Hinduista i Muzułmanin. Oprócz pracy w grupie internatowej prowadziłam zajęcia w szkole. Przydzielono mi naukę pięciu przedmiotów, były to: orientacja przestrzenna, muzyka, warsztaty, wychowanie fizyczne i prowadzenie chóru.
Czy program nauczania w tej szkole różnił się zasadniczo od programów szkoły „zwykłej”?
Program był taki sam jak w szkołach ogólnodostępnych w Indiach. Z tym, że oprócz „przedmiotów zwykłych”, dodatkowo prowadzone były zajęcia z nauki orientacji przestrzennej i usprawniania widzenia (te drugie w odniesieniu do uczniów słabowidzących), natomiast po zajęciach szkolnych uczono tańców regionalnych, śpiewu i gry na instrumentach, np. na tabali (tabala – rodzaj bębna).
Nauka szkolna w Indiach zaczyna się wcześniej niż u nas – bo już po ukończeniu czwartego roku życia. Szkoła podstawowa liczy siedem klas (nauczycielami w szkole podstawowej dla niewidomych były osoby widzące oraz niewidome). Natomiast po ukończeniu jej, w szkole średniej, młodzież uczy się „w integracji”, wraz z widzącymi rówieśnikami.
Małe dzieci, które objęte są rehabilitacją, uczą się chodzić, mówić, samodzielnie jeść. W wychowaniu internatowym i szkolnym duży nacisk kładzie się na usamodzielnianie i naukę czynności samoobsługowych, a także kształtowanie odpowiedzialności i zaradności życiowej. W starszych klasach niewidomi uczą się wszystkich czynności życia codziennego, takich jak prasowanie, zmywanie naczyń, sprzątanie.
Co sprawiało Pani największy problem w relacjach z wychowankami?
Nie przypominam sobie większych problemów; we wszystkich zajęciach internatowych, np. w przygotowywaniu jedzenia, czy w wycieczkach uczestniczyliśmy wspólnie. Być może zgoda w naszej grupie wynikała częściowo z tego, że w Indiach jest ogólnie przyjęte, że starsze dzieci opiekują się młodszymi. Jednocześnie obowiązuje szacunek w stosunku do starszych od siebie, wyrażający się w słowach „ana” – co znaczy „starszy brat” i „akka” – „starsza siostra” (np. gdy chłopiec miał na imię Praveen, dodawało się do jego imienia końcówkę „ana” i powstawało – Praveenana).
Co Panią szczególnie zaskoczyło?
W Indiach nie jada się sztućcami, tylko prawa dłonią. Ja też musiałam się nauczyć tak jeść, a potem musiałam uczyć takiego sposobu jedzenia najmłodsze dzieci (z początku trzeba było garstkę ryżu wkładać im ręką do ust).
Jakie były relacje Pani wychowanków z rodzinami? Czy rodziny odwiedzały, interesowały się ich postępami w nauce i w codziennym funkcjonowaniu?
Nie zauważyłam, by rodziny jakoś szczególnie interesowały się dziećmi umieszczonymi w naszym Ośrodku. Myślę, że zdaniem zdecydowanej większości rodziców, to my – wychowawcy i nauczyciele – powinniśmy zapewnić ich dzieciom wszystko, co potrzebne młodym ludziom, zwłaszcza wychowanie i edukację (ale też ubranie, buty i przybory szkolne). Dlatego w zasadzie wszystkie sprawy naszych wychowanków były „na naszych barkach”, a dzieci były rzadko odwiedzane i odbierane. Tak naprawdę do domów jeździły tylko na święta. W Ośrodku miały prawo mieszkać do ukończenia szkoły średniej. Potem, po ukończeniu szkoły, rodziny na ogół je zabierały.
Natomiast sieroty – których było około dwadzieścioro (przywiezione przez nasze siostry z Kalkuty, z organizacji powołanej przez Matkę Teresę), nie miały obowiązku opuszczania Ośrodka z chwilą zakończenia edukacji, lecz dopiero wówczas, gdy się usamodzielniły.
Generalnie nauka w szkole rozpoczyna się 1 czerwca i trwa do około 10 kwietnia. W roku szkolnym są dwie dłuższe przerwy, istnieje też wiele dni wolnych od szkoły, które ustalone są jako święta państwowe, często związane z religią hinduistyczną. Nauka szkolna trwa 6 dni w tygodniu, od poniedziałku do soboty.
Czy po ukończeniu szkoły absolwenci Ośrodka mają szansę na pracę? Jak wygląda obecne życie, dorosłych już dziś, Pani wychowanków?
W Indiach na misjach byłam kilkakrotnie – najdłuższy, trzyletni pobyt, jak wspomniałam na początku – miał miejsce w latach: 2003 – 2006, potem przebywałam w tym miejscu po kilka miesięcy w roku 2008, 2009, 2011 i 2013. Z tego pierwszego pobytu do dziś mam bliski kontakt ze wszystkimi wychowankami, oni ze sobą nawzajem także (poza jednym – który zginął w wypadku; wszyscy bardzo to przeżyliśmy).
Większość z nich ma pracę. Na przykład, jeden z moich wychowanków – osoba słabowidząca, już jako chłopiec marzył o tym, aby mieć sklep. No i dziś z powodzeniem prosperuje – przejął sklep po swoim ojcu, i pracuje w nim jako szef. Inny – całkowicie niewidomy, świetnie sobie radzi z nowoczesnymi technologiami, i za pośrednictwem komputera prowadzi swój biznes.
Także niewidome kobiety po ukończeniu szkoły pracują. Wykonują na przyklad w ramach tzw. warsztatów na specjalnych warsztacikach różne wyroby z włóczki – czapki, szaliki, swetry itp. Później są one sprzedawane, a że w Indiach też bywa bardzo zimno, to jest na nie zbyt.
A wracając do utrzymywanych przez nas kontaktów, to gdy byłam w roku 2013 w Bangalore, wszyscy „moi chłopcy” sprzed 10 lat (z wyjątkiem tego, który zginął w wypadku) zrobili mi wielką niespodziankę, pojawiając się nagle w Ośrodku. Dzięki temu „zlotowi” mogliśmy wówczas wspólnie wykonać piękny koncert. Przypomniały mi się czasy, jak podczas pierwszego mojego pobytu, często razem występowaliśmy, śpiewając i grając przed różnymi gremiami, np. przed ofiarodawcami. Przypomniał mi się także dzień moich pierwszych w Indiach urodzin, kiedy to moi wychowankowie przez cały dzień celebrowali go, a ja otrzymałam mnóstwo życzeń i własnoręcznie przez nich wykonanych prezentów.
W Indiach jest stosunkowo mało Chrześcijan (stanowią oni zaledwie około 2,5 proc.). Jak wygląda w praktyce przenikanie się religii?
Zarówno wychowankowie, jak i nauczyciele są różnych wyznań. Oprócz chrześcijaństwa, będącego w zdecydowanej mniejszości, przeważa hinduizm – mający ponad 83 proc. wyznawców, oraz islam – praktykowany przez około 11 proc. społeczeństwa.
Gdy obchodzone są Święta Bożego Narodzenia, w naszym Domu, na tradycyjnych Bożonarodzeniowych Jasełkach spotykają się wszyscy – Hinduiści, Muzułmanie i Chrześcijanie. Ale dobrosąsiedzkie zwyczaje obowiązują także w drugą stronę – nasi sąsiedzi i nauczyciele zapraszają do swoich domów również siostry, współpracowników oraz niewidome dzieci na swoje święta i uroczystości rodzinne, i przy różnych okazjach wyrażają uznanie dla naszej pracy misyjnej na rzecz niewidomych w Indiach.
Czy podczas tych kilku pobytów i pracy misyjnej udało się Pani choć trochę poznać Indie? Mam na myśli inne regiony.
Tak, wtedy gdy pojawiał się ktoś z Polski, miałam okazję razem z tą osobą podróżować i poznawać różne miejsca w Indiach (podróże odbywane przez samotną kobietę są niebezpieczne). Nigdy władze Ośrodka nie zabraniały mi takich wyjazdów, uważając, że jak ja będę zadowolona, to udzieli się to także podopiecznym i współpracownikom. W tym czasie gdy mogłam sobie pozwolić na wyjazd, „moimi” chłopcami zajmowały się siostry zakonne. Pamiętam jeden z takich wyjazdów, kiedy w towarzystwie Kasi Jankowskiej mogłam wyjechać i zwiedzić Himalaje. To była jedna z najpiękniejszych podróży mojego życia, przeżyłam podczas niej różne przygody, ale o nich opowiem dopiero w książce, którą przygotowuję do druku.
Kiedy pojawi się ta książka?
Mam nadzieję, że w połowie przyszłego roku.
W takim razie trzymam kciuki! A już na zakończenie naszej rozmowy: w jaki sposób można pomóc niewidomym dzieciom mieszkającym i uczącym się w Ośrodku w Bangalore?
Placówka w której pracowałam, utrzymuje się wyłącznie z datków ofiarodawców. Można je wpłacać na konto:
Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża
ul. Piwna 9/11, 00-265 Warszawa
PKO BP SA/ Oddział Warszawa, numer konta:
36 1020 1013 0000 0902 0120 3744 z dopiskiem: „Dla dzieci niewidomych w Indiach”
Aby pomóc, można również wyjechać na misje, albo zaadoptować za pośrednictwem programu „Adopcja serca” niewidome dziecko, nie mające naturalnych rodziców, i stać się w tej sposób „rodzicem adopcyjnym”. Byłam świadkiem bardzo wzruszającej sceny podczas tegorocznych Światowych Dni Młodzieży w Krakowie, gdy doszło do spotkania dorosłej już wychowanki Ośrodka w Indiach i Polki, która opłacała wychowanie i edukację tej kobiety.
Czy dużo jest takich „adopcyjnych rodziców”?
W Indiach jest dużo niewidomych sierot, ale na szczęście wciąż pojawiają się nowe osoby, chcące objąć je taką pomocą. A ponieważ rząd indyjski nie partycypuje w kosztach ich utrzymania, to tylko dzięki ludziom dobrej woli „nasze dzieci” mogą liczyć na usamodzielnienie i lepszy start w dorosłe życie.
Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę wielu dalszych satysfakcjonujących pobytów na Misjach.
Renata Nowacka-Pyrlik
Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników
Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2016 - INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego
Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Dodano: 02-12-2016 10:39:07