Treść strony

Podaruj nam 1,5 procent swojego podatku

 

Kajakiem po pracę - Agata Pisarska

– Trzeba dużo mówić o problemie pracy dla osób niepełnosprawnych, żeby firmy nie bały się ich zatrudniać. Oni też chcą mieć normalne życie. Mieć, za co żyć. Dużo osób z niepełnosprawnością pokazuje swoją siłę i to, że nie można ich oceniać, skreślać, tylko dlatego, że mają jakąś dysfunkcję. Wielu pełnosprawnych nieraz może z nich brać przykład – mówi Mariusz Zimnowłocki. Aby zwrócić uwagę na problem zatrudnienia osób z niepełnosprawnością w Polsce, zorganizował akcję „Wyprawa dla przyszłości”. W ciągu 30 dni przepłynął kajakiem całą Polskę, pokonując 1400 kilometrów.

 

– Mam wspaniałą pracę, szukałem jej przez 14 lat. Ale wielu moich kolegów nie ma zatrudnienia. Wiem, jak się żyje bez stałego zajęcia. Płynę kajakiem przez Polskę, aby zwrócić uwagę na problem pracy ludzi niepełnosprawnych i niesłyszących. Płynę dla nich, płynę dla ich lepszej przyszłości, przyłącz się do nas – mówi w języku migowym w filmie promującym wyprawę Mariusz Zimnowłocki, który nie słyszy i nie widzi na jedno oko od urodzenia.

Zanim jednak Mariusz znalazł wymarzoną pracę, musiał przejść trudną drogę, zderzając się wielokrotnie z bezsilnością i niepowodzeniem.

 

Upór bywa dobry

Sam pomysł Mariusza na wyprawę kajakiem przez Polskę też właściwie zrodził się z jego uporu i kolejnego niepowodzenia w znalezieniu pracy.

– Organizowaliśmy ogólnopolski spływ kajakowy na naszym terenie. Przyjechał wtedy Aleksander Doba (jako pierwszy w historii samotnie przepłynął Ocean Atlantycki z kontynentu na kontynent wyłącznie dzięki sile mięśni – red.). Poprosiłem go, żeby poprowadził etap prowadzący przez morze, sam wtedy woziłem sprzęt, a Mariusz popłynął z Olkiem. I od tego się zaczęło. Po tym spływie syn nagle mówi, że on koniecznie chce popłynąć przez Bałtyk do Pucka, żeby pokazać, że on jest tak samo sprawny jak inni. Wtedy zapaliło mi się czerwone światełko, że on widocznie czuje się taki niedowartościowany – opowiada Włodzimierz Zimnowłocki, ojciec Mariusza.

Przełomem była kolejna wizyta w Urzędzie Pracy, gdzie udał się razem z synem. Zostali miło przyjęci, ale usłyszeli, że pracodawcy niechętnie ogłaszają oferty dla rencistów.

– Dla mnie to był szok. Myślałem sobie, że człowiek się rodzi, żyje, póki są rodzice, a co potem, na kogo może liczyć? Mariusz był wściekły, mówił, że on rzuca wszystko i będzie płynął po morzu. W końcu mu powiedziałem, żeby zostawił ten Bałtyk i wybrał sobie jakąś rzekę. No i sobie wybrał – 1400 kilometrów, od Soliny aż dotąd, do Sianowa – wspomina Włodzimierz Zimnowłocki. – Olek Doba mu pokazywał tę trasę i bardzo mu się spodobało, że to jest tak daleko – dodaje.

Odtąd Mariusz nie dawał ojcu spokoju, ciągle dopytywał, kiedy popłyną.

– W końcu powiedziałem, że w kwietniu tego roku. Dopóki było daleko, był spokój. Ale czas płynął, a Mariusz „wiercił mi dziurę w brzuchu” – mówi Włodzimierz.

 

Praca od zaraz

Musiał więc zupełnie na poważnie zacząć myśleć o wyprawie i profesjonalnym przygotowaniu do niej – jak przystało na żeglarza i instruktora kajakarstwa. Początkowo miała się zacząć w kwietniu, ale pandemia koronawirusa pokrzyżowała te plany. Znajomi Włodzimierza namówili go, by zorganizował zbiórkę środków na wyprawę, i choć początkowo się wzbraniał, to w końcu dał się namówić. I dzięki temu właściwie Mariusz znalazł upragnioną pracę.

– Założyliśmy tę zbiórkę i zrobiło się wokół naszej wyprawy głośno, zaangażowały się w to najpierw nasze koszalińskie lokalne media. Chcieliśmy zebrać pięć tysięcy złotych, zebraliśmy osiem tysięcy, dzięki czemu Mariusz mógł kupić sobie kajak morski na tę wyprawę. To było poważne wyzwanie i konieczny był dobry sprzęt – opowiada ojciec Mariusza. – Chciał udowodnić, że skoro nie chcą go zatrudnić, to pokaże, że jest bardziej pełnosprawny niż niejedna osoba bez niepełnosprawności – dodaje.

Gdy media nagłośniły sprawę, Włodzimierz odebrał telefon od pracodawcy, który chciał zatrudnić Mariusza.

– Zadzwonił przedstawiciel firmy KOSPEL. Nie bardzo na początku wierzyłem w to, ale poszliśmy z Mariuszem na spotkanie, porozmawialiśmy i zapytali, od kiedy może zacząć pracę. Powiedzieliśmy, że od jutra. I tak się stało, został zatrudniony na miesiąc, potem miał kolejną umowę, a teraz ma umowę na czas nieokreślony – mówi pan Włodek.

 

Wyprawa jak marzenie

Jednak pomysł na wyprawę nie zgasł, bo już wtedy Mariusz chciał płynąć nie tylko dla siebie, ale także dla innych osób z niepełnosprawnością. Musiał więc wziąć urlop bezpłatny po kilku miesiącach pracy, bo ostatecznie wyprawa rozpoczęła się 1 września i trwała dokładnie 30 dni.

– Lubię pływać kajakiem. Mój tata organizuje spływy kajakowe w sezonach letnich, a ja od lat mu pomagam. Wyprawa była moim marzeniem. Chciałem zrobić coś, aby zwrócić na siebie uwagę. Od kiedy skończyłem szkołę, nie mogłem znaleźć pracy. Byłem zły i było mi smutno. Chciałem, żeby mnie inni zauważyli. Dlatego chciałem popłynąć przez całą Polskę. Dzięki zbiórce na zrzutka.pl, którą utworzył mój tata jeszcze przed rozpoczęciem wyprawy, znalazłem pracę. Spełniło się moje marzenie. Nie zrezygnowałem jednak z wyprawy. Wiele osób niepełnosprawnych nadal nie ma pracy. Chciałem głośno mówić innym ludziom o tym problemie – mówi Mariusz o swoim pomyśle na wyprawę.

Popłynął Mariusz, jego ojciec i przyjaciel rodziny Wiesław Hołozubiec.

„Wyprawa dla przyszłości” rozpoczęła się od spływu Sanem w Reczpolu, a potem wiodła przez Wisłę, Brdę i Kanał Bydgoski, Noteć, Wartę, Odrę i Zalew Szczeciński oraz fragmentem Bałtyku, aż do Osiek nad jeziorem Jamno w gminie Sianów, na terenie której w Iwięcinie mieszka rodzina Mariusza.

Mariusz jest pierwszą osobą z niepełnosprawnością w Polsce, która przepłynęła tak długą trasę kajakiem morskim. Dotąd część tej trasy – z Przemyśla do Świnoujścia – przepłynął tylko Aleksander Doba.

Na pytanie, czy popłynąłby jeszcze raz bez wahania i jednoznacznie odpowiada: tak.

– Nocą przed wypłynięciem była niesamowita burza, pioruny trzaskały, lało, wichura straszna. Rano lało jak z cebra, ale uparliśmy się, że płyniemy i jak zaczynaliśmy, nagle chmury się rozstąpiły, słońce wyszło. I ruszyliśmy, ale potem znowu zaczęło padać i już lało do końca dnia. Ważne jednak było to, że zaczęliśmy – mówi pan Włodek. – Byliśmy oczywiście także odpowiednio przygotowani na każdą pogodę – dodaje.

Dla Mariusza to był najgorszy moment tej przygody.

– Najtrudniejszy był właśnie początek wyprawy. Pogoda była słaba. W Sanie był niski poziom wody. Kajaki zatrzymywały się na kamieniach. Trzeba się było przyzwyczaić do codziennego przebywania na dworze, spania w namiotach bez względu na warunki pogodowe – opowiada.

 

Media i życzliwość ludzi

Od początku „Wyprawa dla przyszłości” spotykała się z bardzo dużym odzewem mediów lokalnych, ale i ogólnopolskich. Już poczynając od Przemyśla, gdzie lokalne media zostały poinformowane przez znajomą pana Włodka i na bieżąco relacjonowały podróż. Także i on sam na kanale FB komentował każdy dzień. https://www.facebook.com/zimnywlodek

Jednak jedną z ważniejszych rzeczy dla płynących było bardzo ciepłe przyjęcie ludzi, z którym wielokrotnie spotykali się na całej trasie.

– Zrobiło się bardzo przyjemnie. Ludzie, którzy dowiadywali się o celu naszego płynięcia, sami nas odnajdywali, przyjeżdżali z jedzeniem, nie chcieli za to pieniędzy, zapraszali nas do siebie do domu. Odczuwało się niesamowicie pozytywne nastawienie tych osób. Podobnie niesłyszący, z ich stron także był niesamowity oddźwięk – mówi pan Włodek.

Mariusz należy do sekcji żeglarskiej Szczecińskiego Klubu Sportowego Głuchych Korona i tam m.in. został bardzo serdecznie przyjęty po przypłynięciu. Posiada uprawnienia żeglarskie i motorowodne, jeździ na regaty, zdobywając niejednokrotnie nagrody. Jest też morsem i uprawia bieganie.

– 30 kilometrów przed Szczecinem widzę, że płynie motorówka i ktoś robi nam zdjęcia. Potem okazało się, że to kolega Mariusza, który asekurował nas do samego Szczecina i robił relację filmową z momentu, jak dopływamy. Na przystani zjawiło się mnóstwo osób niesłyszących, zrobili Mariuszowi niesamowitą niespodziankę, dostał puchar, dresy, przywitał nas wiceprezydent Szczecina Daniel Wacinkiewicz, przyjechał Olek Doba – opowiada pan Włodek.

To nie jedyne tak serdeczne przyjęcie na trasie wyprawy. Równie miło powitano podróżników w Toruniu, Bydgoszczy, w Policach, w Warszawie grupa kajakarzy przyłączyła się do nich na pewnym odcinku Wisły, podobnie w Bydgoszczy, Kutnie.

 

Superludzie

– Nigdy nie zjadłbym tyle gołąbków, co w jednym gospodarstwie agroturystycznym w Kobylnicy nad Wisłą, gdzie także niezwykle gościnnie i serdecznie nas przyjęto – śmieje się pan Włodek.

Nie mówiąc o zakończeniu wyprawy w Sianowie, gdzie zjawiło się mnóstwo znajomych i życzliwych osób włącznie z niepełnosprawnymi mieszkańcami tamtejszego domu pomocy społecznej.

– Byli niesamowicie wdzięczni za poruszenie problemu pracy dla osób niepełnosprawnych, gdyż oni nigdy jej nie znaleźli, żyją z rent w DPS-ie. Przyjechali także niesłyszący z Koszalina, Szczecina, Sławna, powitał nas burmistrz Sianowa, radni gminy, dyrektorzy szkół, nauczyciele, dzieci, kajakarze z Gdańska, Kołobrzegu, Słupska Miastka, strażacy, rodzina, mieszkańcy gminy. To przywitanie było niesamowite, Mariusz ma przez tę wyprawę wielu sympatyków – mówi ojciec Mariusza.

Także dla niego samego najważniejsze na trasie był kontakt z drugim człowiekiem.

– Najbardziej cieszyły mnie spotkania z ludźmi. Na całej trasie wszyscy byli bardzo mili. Ciepło wspominam przywitanie w Szczecinie przez moich niesłyszących kolegów ze Szczecińskiego Klubu Sportowego Korona Szczecin. Wszędzie odwiedzali nas superludzie: w Warszawie, Toruniu, Bydgoszczy, Kostrzynie, Szczecinie, Policach, Kołobrzegu i na końcu w Osiekach – mówi Mariusz.

Podobnie odbierał te sytuacje Wiesław Hołozubiec, trzeci towarzysz wyprawy.

– To fajne, gdy ktoś stoi za plecami, wspiera, ma się poczucie, że to, co się robi, ma sens – mówi.

 

Szkwał i wiatr w oczy

Jednak nie zabrakło w czasie podróży chwil groźniejszych, wymagających sporych umiejętności na wodzie.

 

– Na Bałtyku były wysokie fale, musieliśmy się tam mocno napracować. Mój syn, co prawda skakał po nich, cieszył się, że płynie. I świetnie sobie radził, bo jednak kajakarstwo morskie wymaga pewnych umiejętności. Ja płynąłem na początku, Mariusz w środku, a kolega na końcu. To my mieliśmy asekurować Mariusza, a w końcu to on nas asekurował, bo szybko i sprawniej niż my radził sobie z wymagającymi sytuacjami – wspomina pan Włodek.

Prosto nie było też na Wiśle, gdzie kajakarze trafili na bardzo silny wiatr wiejący w twarz. Gdy się nie wiosłowało, kajak płynął do tyłu, fale były wysokie i załamujące się. Na drugim brzegu Wisły pojawiały się boczne szkwały mogące przewrócić kajak. Zaskoczeniem też była elektrownia Kozienice, gdzie wydawało się, że jest woda stojąca, a już na progu wodnym, gdy nie można było się wycofać, okazało się, że są wielkie fale jak na morzu.

– Trzeba było złapać wiosło i gnać w te fale, praktycznie cały kajak był pod wodą. Gdyby się ktoś wywrócił, to nurt by go zepchnął, nie było to więc niebezpieczne, ale wymagało wielkiej sprawności. No i adrenalina się nam podniosła. Namęczyliśmy się też nieźle na Zalewie Włocławskim oraz Noteci, gdzie w sumie do pokonania mieliśmy 200 kilometrów wody stojącej – mówi Włodzimierz.

– To było duże doświadczenie. Na trasie były noce, kiedy było bardzo zimno. Spaliśmy we wszystkich ubraniach. Czasami ręce nas bolały od wiosłowania. Łapały nas skurcze. Trzeba było dłonie grzać w rękawiczkach. Ale nie mogliśmy się poddać. Tak jak w życiu, nigdy nie można się poddać – mówi o tych trudniejszych momentach podróży Mariusz.

 

Niepełnosprawny bardziej sprawny niż pełnosprawny

Wiesław Hołozubiec po raz pierwszy wybrał się w tak daleką i długą wyprawę, ale był bardzo chętny.

– Jestem na emeryturze, znamy się z Włodkiem od dawna ze wspólnych wypadów, wypraw kajakowych i chyba całkiem dobrze zafunkcjonowaliśmy na tym wyjeździe. Nie żałuję ani jednego dnia, a nawet chętnie płynąłbym dłużej.

Z Mariuszem bez problemu dogadujemy się gestami, nawet w sytuacjach trudniejszych na wodzie, wymagających kontroli. Dla mnie nie jest on osobą niepełnosprawną, tylko miga po prostu.

Pan Wiesław podkreśla, że niejednokrotnie wydaje mu się, że Mariusz jest bardziej sprawny niż niejedna osoba pełnosprawna.

– Pracodawca jest z niego zadowolony, samochodem jeździ, ojcu pomaga przy organizacji wycieczek kajakowych, robi to samodzielnie. Mówienie o nim jako o niepełnosprawnym wydaje mi się pewnym nadużyciem – ocenia.

 

Uparcie w samodzielność

Pan Włodzimierz wspomina, jak Mariusz robił prawo jazdy.

– Uparł się, że zrobi prawko, w co ja nie wierzyłem – że ktoś dopuści go do jazdy, skoro świat postrzega jednym okiem. Ale uparł się niesamowicie, pojechał więc do Poznania oddalonego o 250 kilometrów od domu i ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że jest kurs dla takich osób jak syn. Kiedyś pojechałem służbowo do Poznania i przy okazji zawiozłem go na jazdę. Instruktor zaproponował, że mnie podrzucą tam, gdzie coś miałem załatwiać. Wsiadłem z tyłu, Mariusz za kierownicą. Jedziemy po Poznaniu, ronda, masa samochodów, tramwaje, ja dłonią zasłaniałem buzię, żeby nie krzyczeć ze strachu, byłem przerażony. Ten instruktor ręką mu pokazywał, gdzie syn ma jechać. Wysiadłem z tego samochodu i pytam go, jak pan nie boi się jeździć z takimi osobami, a on mi na to, że Mariusz całkiem dobrze jeździ. Dla mnie to było niesamowite zaskoczenie – żartobliwie wspomina pan Włodek. – Tak to bywa, że rodzice czasami nie wierzą w swoje niepełnosprawne dziecko i prawdę mówiąc, ja też potrzebowałem czasu – dodaje.

Teraz ta umiejętność Mariusza bardzo się przydaje w prowadzonej przez jego ojca firmie organizującej spływy kajakowe. Latem, zanim jeszcze zaczął pracę, właśnie w ten sposób pracował, pomagając ojcu w ich organizacji i przewożąc kajaki. Ale i też w codziennym życiu.

– Musieliśmy być z żoną na kwarantannie, więc Mariusz na zmianę z siostrą przywozili nam zakupy. Zawsze myśleliśmy, że to my jemu będziemy pomagać przez całe życie, a teraz doświadczamy już wsparcia z jego strony.

Jeszcze jednym efektem wyprawy było to, że Mariusz po powrocie oświadczył, że wyprowadza się od rodziców i zamieszkał w wynajmowanym wspólnie z siostrą mieszkaniu w Koszalinie.

Sam siebie nigdy nie uważał za osobę niepełnosprawną. Mówi, że tylko nie widzi na jedno oko i nie słyszy. Zawsze uparcie dążył do samodzielności.

 

Cel i do przodu

– Mariusz jest uparty, ale i ja też jestem uparty. Jednak to obraca się dla niego na dobre. Nigdy nie chciał być w domu wyręczany przez trójkę młodszego rodzeństwa. Oni są ratownikami wodnymi i uparł się, że on też będzie. Pojechaliśmy na kurs nurkowy, ale okazało się, że bardzo bolą go uszy, więc to odpuścił. Zawsze chciał być samodzielny. Stawiał sobie cel i dążył do niego – mówi ojciec.

Mariusz chodził do szkoły dla osób niesłyszących w Sławnie, która bardzo pomogła mu w uspołecznieniu i usamodzielnieniu. Ma kilka zawodów, jego wyuczonym jest kucharz, bo skończył szkołę gastronomiczną. Od razu potem chciał pójść do pracy, ale ciągle spotykał się z odmową. Potem ukończył kurs masażu, zdobył kwalifikacje, ale i tu nie udało mu się znaleźć pracy.

– Gdzie nie poszedł, to nie chcieli z nim rozmawiać. Gdy niekiedy towarzyszyłem mu, czułem się jak nieproszony gość. Wręcz odczuwałem nieraz agresję, jakby jakiś kloszard przyszedł i coś chciał. To były poniżające sytuacje. Tak było przez wiele lat – wspomina pan Włodek.

 

Praca – cel osiągnięty

Dlatego też po tych latach trudnych doświadczeń tak bardzo wyróżnia się postawa obecnego pracodawcy Mariusza – firmy KOSPEL. Paradoksalnie Mariusz pracuje na stanowisku, gdzie nie wykorzystuje swoich dotychczasowych wyuczonych umiejętności, ale te, które zdobył jako samouk, podpatrując jak jego tata – z wykształcenia fizyk – coś naprawia, przekłada kabelki, reperuje.

– Zawsze podglądał, jak coś robię i tak się nauczył, a teraz mu się to przydało – mówi pan Włodek.

– Zobaczyłem gdzieś w mediach rozpaczliwy apel o pracę dla pana Mariusza. Po rozmowie z działem HR i mistrzami produkcji zdecydowaliśmy się na pierwszą rozmowę z nim, a po niej postanowiliśmy go zatrudnić. Mamy już doświadczenie, pracujemy z osobami z niepełnosprawnością i robimy to chętnie, bo to są bardzo dobrzy pracownicy – mówi Paweł Skrzypczak, wiceprezes firmy KOSPEL, producenta elektrycznych podgrzewaczy wody, zasobników i wymienników c.w.u. (ciepłej wody użytkowej), pomp ciepła, kolektorów słonecznych oraz elektrycznych kotłów c.o. (centralnego ogrzewania).

Mariusz pracuje w dziale montażu elektroniki, który zajmuje się przygotowywaniem wszystkich komponentów elektronicznych do urządzeń produkowanych przez KOSPEL.

 

Dziesięciu za dwudziestu

– Mariusz montuje m.in. podzespoły elektroniczne do podgrzewaczy i kotłów centralnego ogrzewania. Jego głównym atutem jest przede wszystkim podejście nie tylko do samej pracy, ale do życia. Jest bardzo pogodnym człowiekiem, przychodząc do pracy, już od wejścia jest uśmiechnięty. Do swoich obowiązków podchodzi bardzo poważnie i odpowiedzialnie. Gdyby wszyscy pracownicy byli tak zmotywowani do pracy jak on, byłoby znacznie mniej problemów i współpraca układałaby się inaczej – mówi Artur Jarząbek, koordynator ds. produkcji w dziale montażu i dziale montażu elektroniki, bezpośredni przełożony Mariusza.

Mówi dobitnie, że wolałby mieć dziesięciu takich pracowników jak Mariusz niż dwudziestu pełnosprawnych, choć komunikacja z osobą niesłyszącą w pracy jest wymagająca, kosztuje więcej energii i czasu. Ale Mariusz nie jest pierwszym niesłyszącym pracownikiem KOSPELU.

– Nie mam pewności, czy zawsze na pewno dobrze się rozumiemy. Posiłkowałem się pomocą naszego pracownika, który dobrze czyta z ruchu ust, a w sprawach, o których nie mogłem zgodnie z etyką rozmawiać przy osobach trzecich, w ruch szła kartka i długopis. Ale olśniło mnie, że mamy XXI wiek i zacząłem szukać aplikacji. Jedna z nich tłumaczy moją mowę na tekst. Przy jakichś wyjątkowo trudnych sytuacjach kontaktuję się z tatą Mariusza i przy jego pomocy wyjaśniamy wątpliwości – mówi Artur Jarząbek.

 

Trwała inwestycja

Nawet jeśli poświęca więcej czasu na komunikację z niesłyszącym pracownikiem, uważa, że to dobra inwestycja.

– Nie traktuję tego absolutnie jako straty czasu, bo wiem, że to przyniesie dobry efekt, że to się opłaca, ze względu na odpowiedzialność tych pracowników w podejściu do pracy. Zawsze mówię o Mariuszu, że gdyby ludzie byli tak pozytywnie nastawieni do wszystkiego jak on, to nie tylko życie w firmie, ale i na całym świecie wyglądałoby dużo lepiej – dodaje.

Artur Jarząbek sam chciał nauczyć się języka migowego, ale wciąż nie pozwala mu na to nadmiar obowiązków. Jednak nie powiedział jeszcze, jak zaznacza, ostatniego słowa.

– Chciałem, żeby pracownicy czuli, że chcę coś zrobić w ich kierunku, dla nich. Na razie wie, jak się bije brawo w języku migowym i zna kilka podstawowych znaków.

KOSPEL był też jednym ze sponsorów wyprawy Mariusza, przekazał mu śpiwór i sześć polarów dla podróżników. Współpracownicy niezwykle ciepło przyjęli Mariusza po powrocie z wyprawy do pracy, wręczając mu medal z napisem „Wyprawa dla przyszłości 2020”, był też tort i owacje, także w migowym. Powstał nawet film z tego wydarzenia, nakręcony przez firmę, która wspiera pasje swoich pracowników.

Zresztą do grona sponsorów dołączyło kilka firm, m.in. Dega, która przekazała sałatki na podróż, czy Zakłady Mięsne z Sianowa, które przygotowały dla kajakarzy pakowane próżniowo wędliny. Wydaje się, że cała wyprawa i atmosfera ogromnej życzliwości, która jej towarzyszyła ze strony tak wielu ludzi, wydarzyła się po to, by nagrodzić ten wieloletni uparty trud Mariusza w dążeniu do samodzielności i niezależności.

 

Konieczna zachęta dla pracodawców

Mariusz już wie, że ta niezależność ma swoją cenę, zapytany, jak czuje się w pracy, mówi:

– Czuję się bardzo dobrze. Często wracam do domu zmęczony. Pracy jest dużo i trzeba robić, wykonywać zadania szybko i sprawnie. Ale jestem szczęśliwy. Dostaję wypłatę za swój wysiłek. To jest super. Osób niepełnosprawnych nie trzeba zwykle zachęcać, bo oni raczej chcą pracować. Trzeba zachęcać pracodawców, żeby takie osoby przyjmowali do pracy.

Mariusz został nominowany w 2020 roku do nagrody w konkursie Stowarzyszenia Przyjaciół Integracji „Człowiek bez barier”. W komentarzach na stronie niepełnosprawni.pl, gdzie odbywało się głosowanie na kandydatów do Nagrody Publiczności, Mariusz miał spore grono fanów, którzy go wspierali i komentowali jego wyprawę. Uzyskał 825 głosów.

„Udowodnił, podobnie jak inne osoby, że niepełnosprawność nie jest barierą. Pokonał 1400 kilometrów kajakiem, aby zwrócić uwagę społeczeństwa, że niepełnosprawni są nierówno traktowani przy poszukiwaniu pracy. Dzięki niemu nasz kraj dowiedział się, że pracę znajduje 28% osób niepełnosprawnych. W innych krajach Unii jest to 50%. Nie można zamiatać takich problemów pod dywan. Niepełnosprawni są i chcą godnie żyć. Ostatnio po 2 latach udało mu się znaleźć pracę. Powoływałam się na to, co on udowodnił. Myślę, że dzięki niemu pracodawcy przestaną się nas bać. Dziękuję jemu i pozostałym życzę powodzenia. Nie chodzi tu o zwycięstwo, lecz o zwrócenie uwagi, że istniejemy i że jesteśmy częścią tego kraju” – to tylko jeden z komentarzy.

„Dziękuję wszystkim za oddane głosy. Gratuluję zwycięstwa Michałowi oraz innym (Michał Milka uzyskał największą liczbę głosów w konkursie do Nagrody Publiczności – red.). To jest tylko zabawa. Najważniejsze jest to, że zostaliśmy dostrzeżeni w tym, co robimy. Zatem nasze działania mają sens i warto to robić dalej. Walczcie o siebie, o zwoje życie, o swoją przyszłość. Bądźcie wzorem dla innych i wspierajcie ich. Do zobaczenia w przyszłości, w innym, lepszym świecie” – odpowiedział na wszystkie słowa życzliwości Mariusz.

W czasie gdy powstawał artykuł, nie był jeszcze znany wynik konkursu. Jednak niezależnie od tego, Mariusz zapewne może czuć się zwycięzcą w najważniejszym konkursie o nazwie „niezależne życie”.

Agata Pisarska

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2018–2021 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.