Treść strony

 

Decyduje poczucie własnej wartości i godności (Część 2) - Jerzy Ogonowski

Dziś – niewątpliwie – jest znacznie trudniej niewidomemu dziecku na podwórku, gdzie stoi pełno samochodów. Ale tym bardziej nabiera znaczenia budowanie przez rodziców TAKIEGO dziecka kontaktów rówieśniczych z dziećmi pełnosprawnymi. Obserwuję obecnie za oknem dziecięce zabawy nadzorowane przez rodziców. W takich grupach mogłyby bez trudu znaleźć się również dzieci niewidome, pod warunkiem że JEGO RODZICE nie będą domagać się od otoczenia jakichś szczególnych względów, natomiast postarają się nawiązać kontakty z pozostałymi rodzicami. Zachęcą ponadto do kontaktów swoje dziecko, które, jeżeli to tylko możliwe, powinno się czymś wyróżniać, a już ideałem byłoby,

gdyby takie niewidome dziecko mogło skupić wokół siebie jakąś grupkę, która uznałaby JEGO przywództwo. To zapewne trudne dzisiaj, kiedy sąsiedzkie kontakty są mocno osłabione. Jednak niewątpliwie gra jest warta świeczki, zwłaszcza że – jak się wydaje – mamy aktualnie do czynienia z kierunkiem odwrotnym, co wyraża się w dążeniu często do indywidualnego nauczania w domu, domagania się specjalnego traktowania ze strony wykładowców, uczestnictwie asystentów niewidomego studenta w zajęciach itp. Informatyzacja i komputeryzacja, które skądinąd pomagają w dostępie do tekstów, z drugiej strony pozbawiły niewidomych umiejętności sprawnego posługiwania się pismem Braille’a przy robieniu notatek. A ja pamiętam jeszcze czasy, kiedy to z moich brajlowskich notatek robionych dłutkiem na tabliczce korzystali inni, całkiem sprawni. Dziś może też zdarzyć się i tak, że rodzic zażąda, żeby jego dziecko brajla się nie uczyło, bo coś tam jeszcze widzi.

Jednym z przejawów poznawania świata i otoczenia przez dziecko jest podglądanie płci przeciwnej. Tego niewidomy robić nie może i – chciał nie chciał – jest pozbawiony pewnych konkretnych wrażeń, cokolwiek o tych wrażeniach dorośli by myśleli lub oficjalnie mówili. Moje ścisłe kontakty z podwórkową i sąsiedzką grupą rówieśniczą spowodowały, że i tego nie zostałem pozbawiony. Jedna z najbliższych koleżanek bardzo chętnie i z własnej inicjatywy pozwalała mi dotykać dokładnie, co, gdzie ma i jak to wygląda. Oczywiście, gdy jej ojciec nakrył nas na zabawie w doktora, po prostu kazał nam wyjść z ukrycia i bawić się na zewnątrz, bez jakichkolwiek krzyków czy reprymendy. A ja nie byłem pozbawiony jednego z ważnych życiowych doświadczeń warunkujących pełne dorastanie.

W miarę dorastania i usamodzielniania się, kontakty rówieśnicze z dzieciństwa rozluźniały się, aby ostatecznie zaniknąć całkowicie. Osiąganie pozycji w poważniejszej nauce i w pracy było już znacznie trudniejsze aniżeli osiąganie i utrzymanie pozycji w społecznościach dziecięcych. Ale ważne jest, żeby w życie dorosłe można było wchodzić uzbrojonym w bardzo poważne i skuteczne, jak się okazało, narzędzia, tj. niezbite przekonanie o własnej wartości, poczucie własnej godności i znaczenia. I żeby zmiany otoczenia pociągały za sobą chwilowe tylko osamotnienie, które szybko uda się przezwyciężyć. Pierwszy rok w liceum przez krótki czas był trudny, ale zdobyte wcześniejsze doświadczenie nakazywało aktywność. Klezmerskie umiejętności skutkowały tym, że widziano mnie chętnie w grupie, gdzie chciano potańczyć. A potem dzięki temu znalazłem się w harcerstwie bez jakiegoś wyodrębniania drużyny nieprzetartego szlaku. Nie stroniłem od klasowych wycieczek, a to również sprzyjało integracji. Już w drugiej klasie liceum – obok wycieczek grupowych – uczestniczyłem w kilkuosobowych wyprawach turystycznych, czemu sprzyjało położenie uzdrowiska, w którym znajdowało się liceum. Motoryzacja nie rozwijała się zbyt szybko, toteż przez długie lata urządzałem sobie pięcio-, dziesięciokilometrowe samotne wyprawy, napędzając rodzicom często niemało strachu. Kiedy w późniejszych latach dorosłości próbowałem powtórzyć takie marsze szosą, okazywało się to niemożliwe, w praktyce bowiem trzeba było iść skrajem szosy, wpadając do przydrożnego rowu, bo po szosie – zgodnie z jej przeznaczeniem – jechał zwykle sznur samochodów.

Aktywność i przywództwo w grupie dziecięcej nakazywało mi również w późniejszym czasie aktywność i przeciwdziałanie wykluczeniu. Uczestniczyłem w życiu szkolnym na równi z innymi, toteż często mówienie o moich ograniczeniach wydawało mi się jakąś bliżej nieokreśloną abstrakcją. I rzecz nie dotyczyła bynajmniej tylko spraw ogólnie przyjętych jako pożądane, pożyteczne i pozytywne. Bo na równi z innymi chłopakami wchodziłem przez okna do internatu żeńskiego, na równi z innymi popijałem ukradkiem wino patykiem pisane.

Lata studenckie okazały się najtrudniejsze. Przede wszystkim z powodu konieczności dostosowania się do grupy lub osoby, z którą akurat wypadło mi się uczyć, bo tu już wybór nie był nieograniczony choćby ze względu na brak środków materialnych na zatrudnienie na stałe osoby do czytania. Tutaj brak samodzielności i ograniczenia okazywały się bardzo uciążliwe dla mnie, który przywykł do tego, że może osiągać co najmniej tyle samo, co otoczenie, jeśli nie więcej. Powetowałem to sobie dopiero już w dojrzałym życiu zawodowym, kiedy mogłem przeznaczyć stosowną ilość środków na zatrudnienie osoby czytającej dokładnie to, co uznałem za niezbędne bez konieczności dostosowywania się do kogokolwiek. Ale paradoksalnie, przyzwyczajenie do realizacji własnych celów i chodzenia zawsze własnymi drogami także i tu pozwoliło przebrnąć przez kłopoty i osiągnąć zamierzone cele pomimo zwiększonej zależności od innych.

Dlatego bez zastanowienia podjąłem po studiach starania, aby zdobyć takie kwalifikacje zawodowe, jakie uznałem za dla siebie najstosowniejsze. Wszystko to było możliwe dzięki temu, że w dorosłe życie nie wszedłem z bagażem poczucia inności, niepełnosprawności czy jakichś niemożliwości. Nie miałem też ukształtowanej postawy roszczeniowej. Moi rodzice często mi tłumaczyli, że muszę bardziej od innych dbać o swój wygląd zewnętrzny, bo o ile u każdego innego niedbałość może być traktowana jako ekstrawagancja, to u mnie będzie zawsze uznana za brak wynikający ze ślepoty. Przypomniałem sobie o tym z całą siłą, kiedy koleżanki we Francji doniosły mi, że były w kawiarni, w której często przesiaduję, i tam określano mnie jako pana bardzo „charmant”. Nie bardzo wiem, na czym miałby polegać ten mój „charme”, kiedy siedziałem w kawiarni w pomiętej z plaży koszuli, czasem trochę zapiaszczony, jeżeli już nie zdążyłem się do końca umyć, bo dom po godzinie 20. był zamykany przez gospodynię. Coś jednak zapewne w tym było, a musiało wynikać jakoś z wyglądu zewnętrznego, bo rozmowy prowadziłem tam raczej zdawkowe i przypadkowe.

I doczekałem się też potwierdzenia, że ta moja pozycja podwórkowo-sąsiedzko-rówieśnicza nie była dla otoczenia uciążliwa, wręcz przeciwnie. Kiedy za namową matki napisałem do jednej z sąsiadek, która przebywała w szpitalu daleko od poprzedniego miejsca zamieszkania, okazało się, że takim zwykłym gestem sprawiłem umierającej osobie wielką radość. Pod dyktando jej siostrzenica napisała, że ciocia ciągle wspomina swoje kontakty ze mną, zwłaszcza kiedy czytała mi książkę „O szczęśliwym chłopcu”. A potem zażyczyła sobie, aby ten mój list włożyć jej do rąk, kiedy będzie chowana. I niedługo potem to nastąpiło, a siostrzenica życzenie cioci spełniła.

Zmiany ustrojowe, które nastąpiły w roku 1989 przyniosły w niektórych aspektach dość nieoczekiwane skutki dla niewidomych. Okazało się oto nagle, że nie tyle niewidomy powinien otrzymywać rekompensatę finansową w związku ze swym kalectwem, aby mógł wykonywać pracę na właściwym poziomie, ale że najlepiej będzie, jeżeli pracodawca będzie dostawał gratyfikację z tytułu zatrudniania osoby niepełnosprawnej. W ten sposób pracodawca stał się osobą zainteresowaną w tym, aby pracę osób niepełnosprawnych określać jako najmniej wartościową i nikomu niepotrzebną, chyba że dostanie za to określone pieniądze, które będą z roku na rok rosły. Z drugiej strony pojawiło się szereg pracodawców, którzy – bez żadnej kontroli – organizują nikomu niepotrzebne prace wykonywane przez niepełnosprawnych, co jest niezwykle upokarzające i poniżające te zatrudniane osoby. Im bardziej umacnia się ten system, tym mniej niepełnosprawni odczuwają niestosowność takich rozwiązań, zwłaszcza wtedy, gdy od swych rodziców otrzymali naukę, że powinni być inaczej traktowani, mieć stosowne ułatwienia itp. Gdyby osoby te choć przez krótki czas buszowały na równi ze swymi pełnosprawnymi rówieśnikami po podwórku, gdyby tłumaczono im przez cały czas w domu, że mają swoją godność i kształtowano poczucie własnej wartości, takie rozwiązania chyba byłyby niemożliwe. Warto się nad tym zastanowić i odpowiedzieć sobie na pytanie: czy chcę być popychadłem na marginesie społecznego życia, czy może jednak jestem coś wart?… I trzeba zdać sobie wyraźnie sprawę, że socjalizm się skończył, a to jednocześnie oznacza, iż praca, o którą się ubiegamy, jest towarem. A towar ten trzeba w miarę możliwości rynkowych dobrze sprzedać, toteż wszelka fałszywa skromność jest tu raczej szkodliwa. Trzeba umieć się sprzedać, a przy obciążeniu taką czy inną niepełnosprawnością, trzeba to umieć tym bardziej.

Koniec części drugiej i ostatniej

Jerzy Ogonowski, tłumacz przysięgły i specjalistyczny

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2016 - INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.