Treść strony

 

Decyduje poczucie własnej wartości i godności (Część 1) - Jerzy Ogonowski

Prace dotyczące niepełnosprawnych, ich rehabilitacji i społecznej integracji na ogół reprezentują ogólny kierunek myślenia polegający na tym, że osobę niepełnosprawną trzeba utwierdzić w przekonaniu, iż jest ona w stanie osiągnąć wiele rzeczy na sposób i podobieństwo osób pełnosprawnych. Skądinąd oczywisty i słuszny kierunek ma tę wadę, że nastawia człowieka przede wszystkim na nieodstawanie od przyjętego schematu i może w pewnych sytuacjach niszczyć istotne cechy indywidualne, które mogłyby stanowić przymioty sprzyjające rozwojowi osobowości i wcale nie muszą wynikać z niepełnosprawności.

Dziś, po siedemdziesięciu latach życia i niemałych – jak się wydaje osiągnięciach – utwierdzam się w przekonaniu, że to, co udało mi się w życiu osiągnąć jako osobie całkowicie niewidomej, zawdzięczam przede wszystkim ukształtowaniu we mnie przez rodziców przekonania, że nie tylko potrafię wiele rzeczy robić tak samo jak inni, ale niektóre mogę wykonywać nawet lepiej, że nie jestem gorszy od innych, a – wprost przeciwnie – mogę w niektórych dziedzinach być lepszy, i powinienem to eksponować.

Obecnie, wobec podkreślania znaczenia rodziców w wychowaniu dzieci, prób przekazania decyzji rodzicom o tym, jak chcą i w jakiej formie kształcić swoje dzieci, wpływ rodziców na ukształtowanie osobowości dziecka niepełnosprawnego nabiera szczególnego znaczenia na dziś i na przyszłość. Bo jeżeli niewidome dziecko żyje w zamknięciu, jest poddawane ciągłej i nadmiernej opiece i trosce, wtedy tylko szkoła specjalna, gdzie prowadzona jest fachowa i racjonalna rehabilitacja, staje się źródłem integracji i kształtowania wiary w samego siebie. Izolacja pogłębia jedynie wszystkie utrudnienia wynikające z niepełnosprawności. Co dla dziecka niepełnosprawnego jest możliwe, a co nie, zależy bowiem od tego, czy rodzice sprzyjają wspólnym zabawom niewidomego dziecka z rówieśnikami pełnosprawnymi, nadzorując jednocześnie z daleka, czy coś złego się nie dzieje. Więcej nawet, bo – jak to było w moim wypadku – nie tylko rodzice, ale i sąsiedzi poczuwali się do obowiązku nadzorowania i reagowania w razie potrzeby. Dawało to oczywiste poczucie bezpieczeństwa.

Moi rodzice, nawiązując sąsiedzkie czy towarzyskie kontakty, zwracali szczególną uwagę na to, żeby przy tej okazji pojawiały się równocześnie kontakty rówieśnicze innych dzieci ze mną, abym uczestniczył w zabawach razem z nimi. Na ogół trafiali na dobry grunt, rodzice tych dzieci sprzyjali takim kontaktom również (może z małymi wyjątkami). Kiedy relacje rówieśnicze innych dzieci ze mną nie wypalały, zwykle kończyły się towarzyskie więzi moich rodziców z takimi ludźmi. Zapewne nie było też bez znaczenia i to, że ojciec mój był w powiecie osobą ważną i nie dlatego, żeby był partyjny czy znaczący politycznie, ale pewne możliwości miał jako dyrektor Państwowych Zakładów Zbożowych. Prócz tego był osobą towarzyską zwłaszcza w stosunku do ludzi, którzy mieli dzieci w moim wieku. Tak więc pozycja zawodowa i towarzyskość obojga rodziców sprzyjały również i mojej pozycji w dziecięcej społeczności.

Po ukończeniu specjalnej szkoły podstawowej wybrałem się – z własnej woli i na własne życzenie – do masowego liceum ogólnokształcącego, opuszczając na zawsze szkoły specjalne. Kiedy zdałem egzamin wstępny do liceum, i po niewielkim uzdrowisku rozniosła się o tym wieść, nauczyciele pytali mnie, gdzie to jest szkoła podstawowa o tak wysokim poziomie nauczania, a była to przecież szkoła specjalna dla niewidomych we Wrocławiu, co mogłoby sugerować, że istnieją tam pewne obniżone wymagania. I pojawili się pozostali świeżo upieczeni licealiści, którzy niespodziewanie nawet dla moich rodziców deklarowali, iż jeżeli tylko w szkole ktokolwiek chciałby mnie uderzyć, to „ręka noga…”. I co ciekawe, nie byli to uczniowie najlepsi czy najbardziej ułożeni, w ciągu pierwszego roku odpadli, ale jakaś wcześniej ugruntowana na podwórku pozycja nie zaginęła.

A nie była to bynajmniej pozycja byle jaka, bo na moim podwórku byłem czymś w rodzaju herszta. To ja decydowałem o formie zabawy, pomimo że byłem niewidomym dzieckiem, biegałem wraz z innymi, w tym również po w miarę spokojnej ulicy. Nie obyło się – oczywiście – bez wpadek, bo niekiedy zdarzało się, że w rozbiegu przekoziołkowałem przez jakiś dziecięcy wózek, prowadzony przez oniemiałą i przerażoną matkę, która nie wiedziała, że tu biega niewidome dziecko. Oczywiście rodzice reagowali, kiedy dowiadywali się o takich przygodach i perswadowali, żeby czegoś takiego na przyszłość unikać. Bywało też, że jakaś przybłęda z innego podwórka przyszła i wołała na mnie „ślepy, ślepy”, ale wtedy moi podwórkowi członkowie bandy przyprowadzali mi takiego delikwenta, a ja wymierzałem mu sprawiedliwość. I potem albo taki delikwent nigdy już tu nie wracał, albo przystawał do bandy i podporządkowywał się mojemu przywództwu. Zdarzało się też i tak, że niekiedy ktoś chciał się w grupie zbuntować. Jeden z młodszych o kilka lat kolegów postanowił ze złości walnąć we mnie kamieniem, ale mieliśmy wówczas około sześciu, siedmiu lat, a kiedy się zamachnął, to kamień spadł mu na głowę i rodzice musieli z nim jechać do szpitala na zszycie. I w ten sposób los pomógł działaniom moich rodziców, bo więcej już takich prób kolega nie przeprowadzał.

Ważne jest, że każdy nowy mój kontakt z rówieśnikami rozpoczynał się tym, że otoczenie wiedziało, iż wyjście poza podwórko wiąże się z koniecznością prowadzenia mnie za rękę. Oczywiście tam, gdzie czułem się pewnie, z pomocy tej rezygnowałem, ale otoczenie traktowało fakt prowadzenia mnie jak coś całkowicie naturalnego i zwyczajnego. Z drugiej strony, kiedy bawiliśmy się w chowanego albo biegali, wtedy poruszałem się samodzielnie. Ale gdy lecieliśmy za wozem, żeby się do niego uczepić, to rówieśnicy pomagali mi, wskazując, za co złapać rękami, żeby uczepić się wozu i za nim biec. Niezwykle ważną rzeczą był w tym wypadku zdalny nadzór rodziców moich rówieśników. Kiedy bowiem coś było nie tak, najczęściej z okna z góry dochodził głos którejś mamy czy taty, żeby mi pomogli albo coś znaleźć, albo wyleźć z błota, w które niepotrzebnie, a czasem celowo wlazłem. Potem, kiedy już nawet tego nadzoru nie było, otoczenie dzieci i tak reagowało podobnie i nie czułem się ani zagubiony, ani zagrożony.

Reakcje rodziców moich i rówieśników, sąsiadów, a także samej grupy rówieśniczej odbiegały w znaczący sposób od reakcji przypadkowych przechodniów. Jest to swego rodzaju fenomen, bo wskazuje na fakt, iż rówieśnicy nie naśladowali w żaden sposób otoczenia przypadkowego, podporządkowując się zdecydowanie otoczeniu bliskiemu sobie.

Niezależnie od starań przywrócenia wzroku i pozyskiwania dla mnie otoczenia, rodzice moi bardzo dbali o mój rozwój umysłowy. Byli tu również mocno wspierani przez sąsiadów. Wprawdzie sąsiedzi mieli na początku niemałe zastrzeżenia co do mojej krnąbrności, potem jednak zarzuty przekształciły się w ocenę, iż jestem człowiekiem, który zawsze chadza własnymi drogami i dobrze na tym wychodzi.

Dbałość o rozwój intelektualny polegała przede wszystkim na zapoznawaniu mnie z bogatą literaturą. Bywało, że nie tylko rodzice i rodzina, ale po prostu sąsiadki, widząc, że szwendam się po podwórzu, na którym nikogo nie ma, przywoływały mnie do siebie i proponowały lekturę książki, „Świerszczyka” lub „Promyczka”. W wieku siedmiu lat byłem bardzo oczytany, znałem na pamięć kilka wierszy Mickiewicza, Tuwima, Porazińskiej i Konopnickiej. Ten stan rzeczy okazał się bardzo przydatny w umacnianiu wiodącej pozycji wśród rówieśników w szkole specjalnej. Zdarzało się bowiem, że wychowawcom nie udało się zdobyć jakiejś lektury dziecięcej, bo były to czasy powojenne. Wtedy najczęściej okazywało się, że ja tę książkę znam i w ramach odrabiania lekcji opowiadałem lekturę szczegółowo, a dzieci przychodziły na drugi dzień do klasy przygotowane, chociaż nie udało się zdobyć książki. Byliśmy pokoleniem powojennym, większość niewidomych, to były dzieci po wypadkach ze znalezionym na terenie zamieszkania niewypałem czy po chorobach zbyt późno leczonych z braku lekarzy. Były to zatem dzieci o kilka lat ode mnie starsze i pochodzące z reguły ze środowisk robotniczo-chłopskich.

Wieczorami w internatowej sypialni, leżąc już w łóżkach, koledzy wysłuchiwali chętnie opowiadanych przeze mnie bajek i książek. W ten oto sposób udało mi się dość szybko przezwyciężyć izolację ze strony moich szkolnych już nie tyle rówieśników, co uczniów tej samej klasy.

Koniec części pierwszej

Jerzy Ogonowski, tłumacz przysięgły i specjalistyczny

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2016 - INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.