Treść strony

 

Szkoła życia

Od kiedy pamiętam, z moim wzrokiem zawsze było coś nie tak. Dzieciństwo przynosiło feerię kolorów i rozmyte kształty. Także problemy z orientacją w przestrzeni, co znacznie ograniczało możliwość samodzielnego poruszania się. Wtedy po prostu czułam, że dal jest nieznana i groźna, nie wiedziałam, że to krótkowzroczność. Matka i jej bliskość stanowiły jedyną ostoję bezpieczeństwa. Tłum był przerażający, bo łatwo było się w nim zgubić. Podobnie wielkie przestrzenie lasu czy łąki, gdzie kontury bliskich osób zamazywały się na horyzoncie. Lekarze zdiagnozowali niedorozwój siatkówki i zdecydowali, że wady tej nie można na razie korygować okularami. Ten mglisty stan przebywania w świecie nie do końca oczywistym trwał mniej więcej do dwunastego roku życia. Wtedy po raz pierwszy założyłam okulary i wrażenie było niesamowite. Rzeczywistość jakby się przybliżyła, stała bardziej namacalna i zrozumiała. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że rozpoczęła się właśnie walka z postępującą krótkowzrocznością.

Okulary w latach siedemdziesiątych, czyli w czasach mojego dzieciństwa to był jednak stygmat. Szkoła okazała się paradoksalnie moim sprzymierzeńcem. Nauka przychodziła mi bez trudu. Nie sprzeciwiałam się, kiedy połowa klasy przychodziła „spisać” pracę domową. Stałam się wkrótce klasową maskotką, miłą, spokojną i lubianą. Nie pamiętam, żeby dla moich rówieśników mój wzrok stanowił jakiś problem. Zawsze znajdowała się jakaś opiekuńcza istota. Niestety jednak, wszelki sport pozostawał poza moim zasięgiem ze względu na możliwość odklejenia się siatkówki. Dlatego też „podwórko” nie miało dla mnie tego magiczno-radosnego brzmienia, co dla reszty dzieci. Rekompensatę znalazłam sobie jednak bardzo szybko – stała się nią literatura. Prosto ze świata baśni „wskoczyłam” na głęboką wodę wielkiej literatury. Wtedy czytałam jeszcze bez okularów, zachłystywałam się tonami książek nazbyt poważnych i nie zawsze chyba odpowiednich dla nastolatki…Wolałam chyba żyć w świecie przedstawionym własnej literackiej wyobraźni niż w realu, jak to się dzisiaj mówi. Ta wielka intelektualna przygoda pochłonęła mnie bez reszty i w dużej mierze zdeterminowała wybór studiów. Filologia polska stała się strzałem w dziesiątkę. Miałam już wtedy minus osiem dioptrii, ale znalazłam wielu przyjaciół – okularników podobnych do mnie. Klimat wolnej Polski i nowinki okulistyczne z Zachodu sprzyjały nam. Zmieniała się także, z wolna wprawdzie, ale jednak, postawa społeczeństwa. Pamiętam jednak dobrze, że jako młoda kobieta strasznie wstydziłam się zapytać w sklepie, np. o cenę, której nie widziałam wyraźnie. Dwadzieścia lat temu w naszym niewyedukowanym społeczeństwie panowało zdecydowane przekonanie, że skoro chodzisz w okularach, powinnaś dobrze widzieć.

Po studiach zaczęłam pracować w liceum jako nauczycielka języka polskiego. Wydawało mi się to konsekwencją poprzednich poczynań, dobrym wyborem. Nie wiedziałam wtedy, że będzie to droga schodami w dół. Niewątpliwie setki przeczytanych prac przyczyniły się do wzrostu krótkowzroczności aż do minus czternastu dioptrii, ale nie to było najważniejsze. Wychowana w środowisku akademików – okularników pierwszy raz zetknęłam się ze skrajnościami w ocenie ludzi niepełnosprawnych. Z młodzieżą nie było najgorzej. Nie przypominam sobie jakichś szczególnie złośliwych psikusów. Owszem, miałam przezwisko „Sokole Oko”, ale też doświadczyłam wiele przejawów życzliwości. Choćby tego, że uczniowie zawsze kładli kredę na właściwym miejscu, żebym nie musiała jej szukać. Licealiści, widząc moje problemy ze wzrokiem, zaproponowali też, że będą pisać prace na komputerze, żebym nie męczyła sobie tak bardzo wzroku. Na wycieczce w tatrach, na szlaku do Murowańca młody człowiek z wielką odpowiedzialnością cały czas mnie asekurował.

Nietolerancji doświadczyłam bardziej ze strony kolegów i władz. Okazało się nagle, że nauczyciel, niezależnie od posiadanej wiedzy i umiejętności musi być w pełni sprawny. To właśnie w tych ludziach, nie we mnie, był zakorzeniony lęk, że uczniowie wykorzystają każdą nauczycielską słabość. Ponieważ nigdy nie traktowałam linii uczeń – nauczyciel jako barykady, nie czułam takiej presji. Owszem, wypracowałam sobie własne metody działania. Na przykład, chodziłam po klasie w trakcie prac klasowych czy wykładów, żeby dobrze widzieć całą klasę. Mimo to spotykałam się z zarzutami, że uczniowie „ściągają”, wykorzystując mój słaby wzrok. Tak jakbym była jedynym nauczycielem, u którego „ściągają”. Bolało mnie to, że zupełnie nie liczyła się moja kreatywność, zaangażowanie w organizację życia kulturalnego uczniów, robienie gazetek szkolnych. Zawsze jako główną przeszkodę dyrektorzy wysuwali mój słaby wzrok. Dlatego też często po roku pracy zwalniano mnie, zmieniałam miejsce pracy wielokrotnie, licząc, że tym razem będzie inaczej.

Stopniowo jednak i we mnie zachodziły pewne zmiany. Jako młoda osoba w szkole udawałam, starałam się pokazać, że widzę więcej, niż widziałam naprawdę. Jednak przez osiemnaście lat pracy w szkole nauczyłam się, że ta gra z otoczeniem, nie dość, że męcząca, to nie ma żadnego sensu. Przestałam ukrywać zarówno przed uczniami, jak i przed dyrektorami faktyczny stan rzeczy. Jednak wobec jawnie nieprzychylnego odzewu na moją szczerość musiałam wyciągnąć wnioski. Odejście ze szkoły, mimo że naprawdę lubiłam ten zawód, okazało się jedynym możliwym rozwiązaniem, któremu jednak towarzyszył smutek i poczucie przegranej z systemem.

Nie, nie chcę zionąć jadem i resentymentem. Ale oglądając rewelacyjnego Chyrę w roli niedowidzącego nauczyciela wiem, że jest tu sporo filmowej fikcji. Tyle mówimy dziś o tolerancji, o polityce antydyskryminacyjnej. Rzekomo pochylamy się nad osobami niepełnosprawnymi. Dla uczniów z dysfunkcją wzroku są już znaczne ułatwienia, choćby na maturze. Czy nie warto wobec tego życzliwiej spojrzeć na słabowidzącego nauczyciela? Czy problemem jest tu zbytni konserwatyzm środowiska nauczycielskiego? Może zmiana nastawienia pomogłaby wielu ludziom, którzy znaleźli się w takiej sytuacji jak ja, kiedy problemy ze wzrokiem „zablokowały” w sferze społecznej dalszy rozwój twórczego potencjału. Jeżeli rzeczywiście szkoła ma tworzyć zręby obywatelskiego i demokratycznego społeczeństwa, zmiana ta wydaje się wręcz nieodzowna.

Iza Galicka, filolog polski, pracownik Fundacji „Trakt”

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu TYFLOSERWIS - INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.