Treść strony

 

Raj utracony

A ja abecadła z szyldów się uczyłem
– Artur Oppman

Ja również. Był to bodajże mój pierwszy kontakt ze słowem pisanym. Wielka w tym zasługa mojej babci, która pomagała czterolatce składać litery w poszczególne słowa, omijając proces sylabizowania. Gdy słabowidzące dziecko widzi zamazane kontury i kształty, słowa odgrywają niebagatelną rolę. Oswajają świat, przybliżają go, porządkują, wkładając wycinki rzeczywistości we właściwe miejsca. Litery z szyldów mojego dzieciństwa były wielkie i przyjazne.

Niewiele później odkryłam, że słowa mają znaczenie i zawiera się w nich właściwie całość ludzkiego istnienia, choć dopiero wiele lat później przeczytałam słynne zdanie Hansa Georga Gadamera o tym, że granice naszego świata są granicami naszego języka. Niemniej słowa, w przeciwieństwie do rozmytych obrazów budziły zaufanie i pewność. Razem z babcią szybko przeczytałyśmy Mariana Falskiego, ale ten uproszczony świat nie zachwycił mnie. W domu dziadków stał magiczny mebel – biblioteka, wypełniona książkami. Ach, te tajemnicze istoty mojego dzieciństwa, ten zakazany owoc, do którego dorośli bronili dostępu! Robiłam wszystko, aby w tajemnicy przed starszymi zagłębić się w lekturę, która stała się wkrótce moim najbardziej ulubionym zajęciem. Miałam oczywiście „swoją” półkę z książkami dla dzieci, ale nie interesowały mnie one zbytnio, chyba były zbyt naiwne. Natomiast trzy pozostałe półki, z książkami dla dorosłych – to był dopiero raj! Frapujący o wiele bardziej niż zabawy z rówieśnikami w chowanego czy nawet w lekarza. Do tej pory pamiętam burę, którą zrobiła mi matka, kiedy przypadkiem nakryła mnie w wieku lat dziesięciu na czytaniu „Niebezpiecznych związków”…Wtedy jeszcze, mimo niedorozwoju siatkówki, czytałam bez okularów bez większej trudności, „pochłaniając” pięćdziesiąt , a nawet sto stron dziennie.

W szkole podstawowej zachwyciłam się mitologią i kulturą grecko-rzymską. Przebrnęłam Aleksanda Krawczuka, Roberta Gravesa i Annę Świderkównę, nie zrażając się trudnym językiem. Kolejnym wielkim odkryciem stał się fakt, że książki, oprócz opisywania emocji i stanów ducha współczesnych mi ludzi, mogą wskrzeszać przeszłość dawno minioną, odsłaniać jej tajemnice. Marzyłam wtedy o studiach archeologicznych, ale okazało się, że właśnie to pierwsze moje marzenie będzie nie do zrealizowania ze względu na stan oczu.

W liceum zaczytywałam się chyba tym, co wszyscy: Edwardem Stachurą, Hermanem Hermanem Hesse, Fiodorem Dostojewskim. Była to lektura bardzo emocjonalna, przejmowałam wiele z postaci literackich dla siebie, żyły one we mnie, z niektórymi wręcz się utożsamiałam. Wtedy książki były dla mnie prawdziwym objawieniem, zachwycało mnie to, że postacie literackie myślą i czują tak jak ja.

Studia polonistyczne przyniosły pogłębienie refleksji nad literaturą. Wreszcie zaczęłam traktować dzieła literackie jako wytwory kreacji, nietożsame z twórcą, czyli stałam się bardziej wyrobionym czytelnikiem, zyskałam większy dystans do literatury i jej formalnego piękna. Zafascynował mnie realizm magiczny i przesycony filozoficzną zmysłowością świat literatury iberoamerykańskiej. Książką mojego życia na tamtym etapie stała się „Gra w klasy” Julio Cortazara, która po prostu mnie uwiodła swoją postmodernistyczną formą i przesłaniem, i której poświęciłam pracę magisterską. Z perspektywy czasu nie żałuję, że studia zabrały mi parę dioptrii, a setki przeczytanych książek niewątpliwie się do tego przyczyniły, Mimo wszystko było warto.

W dorosłym życiu wybierałam już lekturę świadomie. Była to literatura kobieca – Wirginia Woolf, Margaret Atwood, Doris Lessing. Przeżyłam też odwrót od fikcji w stronę literatury faktu, zwłaszcza zafascynował mnie Ryszard Kapuściński i jego doskonałe „Lapidaria”. Brałam też na warsztat lżejszy kaliber, na przykład fantasy. Czytanie stanowiło niezapomnianą przyjemność; raz było ucieczką od świata, innym razem jego potwierdzeniem; książki były wciąż najlepszymi moimi przyjaciółmi.

Zmiany zaczęły zachodzić początkowo prawie niezauważalnie. Trzydzieści stron zamiast pięćdziesięciu i olbrzymie znużenie. Miałam wtedy 38 lat, dużą krótkowzroczność, ale w zasadzie okuliści nie bili na alarm. Jednak proces osłabiania wzroku z miesiąca na miesiąc oddalał mnie od książki. Trudności z akomodacją oka sprawiały, że coraz trudniej było mi skoncentrować się na słowie drukowanym. Początkowo sądziłam, że to może wina nieciekawej lektury, że może jestem wewnętrznie „wypalonym” czytelnikiem, którego już nic nie potrafi „wciągnąć”. Po kilku latach musiałam jednak przyznać się przed samą sobą, że problemem jest mój wzrok. Powieści zaczęły wydawać się po prostu przerażające, nieco lepiej szło z opowiadaniami i innymi krótszymi formami. Dzisiaj jednak, gdy mam 45 lat, czytanie przestało być pasjonującą przygodą, a stało się drogą przez mękę. Moje niegdyś ukochane czytanie – zostało mi odebrane. Z najwyższym trudem przedzieram się przez dwadzieścia stron i nie jest to już przyjemność. Duże litery czy linijka optyczna w niewielkim stopniu poprawiają sytuację. Czy radość czytania jest już nie dla mnie? Jest bezpowrotnie stracona? A może jak Dante Alighieri muszę poszukać nowych ścieżek do rajskiej krainy słowa?

Izabela Galicka, filolog polski, pracownik Fundacji „Trakt”

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu TYFLOSERWIS - INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.