Treść strony

 

Przepis na życie – z Magdaleną Orłoś rozmawia Agata Pisarska

Z Magdą rozmawiam w piątkowy wieczór, dopiero co wróciła z zakupów, korzystając z sąsiedzkiej pomocy. Przełącza się na słuchawki i nastawia rosół, ma ją jeszcze dziś odwiedzić koleżanka, która wpadnie na lampkę wina po całym tygodniu pracy.

Agata Pisarska: – Ciekawa jestem, jak smakuje Pani rosół, bo każdy jest inny.

Magdalena Orłoś: – To prawda. Ja uwielbiam zupy w ogóle i ostatnio mam ochotę na takie właśnie na rosole. A rosół to esencja smaku, przepychota.

– Słyszałam też, że robi Pani znakomitą zupę czosnkową z mascarpone… Takiej jeszcze nie jadłam, moja ulubiona to ta z czeskiej knajpki na rzeszowskim rynku, ale nie ma w niej mascarpone.

– O, Rzeszów, to moje strony, jestem z Przemyśla. A kto mówił o tej zupie?

– Ktoś wychwalał ją na Pani Facebooku. To jak to się stało, że teraz mieszka Pani we Wrocławiu, to drugi koniec Polski przecież?

– Magda jestem, mówmy sobie po imieniu, będzie łatwiej. Gdy zaczęłam mieć problemy ze wzrokiem, pojechałam na obóz, taki jakby sportowy, było tam wiele osób słabowidzących i tylko dwie osoby niewidome. Dla mnie to wszystko było nowe, dziwne, nie to, że ktoś nie widzi, ale pewne zachowania. Tam też poznałam chłopaka z Wrocławia, mieliśmy ze sobą kontakt przez rok i on mnie namawiał na przyjazd. Jak przyjechałam, zamieszkaliśmy z jeszcze jednym kolegą w wynajętym mieszkaniu. I choć ta znajomość nie przetrwała, to wierzę w to, że nie ma przypadków. Bardzo dużo się wydarzyło w moim życiu w tym czasie, jestem z tego bardzo zadowolona. Wrocław daje mi dużo możliwości, jak to w większym mieście. Choć wtedy to był skok na głęboką wodę – jechałam do zupełnie obcego miasta, prawie nikogo nie znając, tracąc wzrok, będąc jeszcze w pierwszej traumie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić i jak się odnaleźć.

– Ale odważyłaś się. Ile miałaś wtedy lat?

– Dwadzieścia cztery. Tak, podobnie było ze studiami. Koleżanka studiowała terapię zajęciową i też zaczęłam się uczyć na tym kierunku. To też był szok, że skończyłam studia, bo zawsze byłam wzrokowcem, i jak ktoś mi coś czytał, to musiałam to, przede wszystkim zobaczyć. A nie było wtedy jeszcze asystentów, tak jak teraz, gdy na uczelniach nawet osoby słabowidzące zabierają ze sobą wszędzie asystenta. Uważam, że to nie jest też dobre, bo nie integrują się wtedy z grupą.

– Traciłaś wzrok w wyniku choroby?

– Jestem 17 lat po przeszczepie szpiku, ale choroba nie była bezpośrednią przyczyną. To stało się później, gdy zaczęłam robić prawo jazdy. Miałam już wyjeżdżone 20 godzin i nagle zaczęła mi się robić mgła przed oczami. Dosłownie latały mi takie pajęczyny. To jest znak, że coś złego dzieje się z siatkówką i to wymaga natychmiastowej interwencji, inaczej siatkówka obumiera. Miałam poważny stan zapalny oczu. Trafiłam do kliniki do Katowic, kiedyś jednej z lepszych w Europie, ale wtedy już dawno lata świetności miała za sobą. Byłam wtedy przestraszona, nie wiedziałam, co się dzieje. Byłam źle leczona, ale nie chcę do tego wracać, bo nic mi to nie da. Było, minęło. Dlatego też bardzo doceniam życie, każdą chwilę, każdy dzień. Lecząc się na białaczkę, widziałam, jak ludzie przegrywają z chorobą, jak na przykład bliska mi koleżanka, z którą razem się leczyłyśmy. Wiem, jak kruche jest życie.

– Kiedy zachorowałaś na białaczkę?

– Zaraz po maturze, choć objawy, jak się później okazało, były wcześniej. Po maturze pojechałam do rodzeństwa do Berlina, gdzie często jeździłam, wtedy to było jak Ameryka. I tam już zaczęły się ostre objawy, wróciłam do Przemyśla i karetką na sygnale pojechałam do Warszawy na leczenie. Nie pamiętam siebie dokładnie z tamtych czasów, tylko ludzie mi potem mówili, że ja byłam zawsze taka uśmiechnięta, że mówiłam, że choroba jest po to, by ją leczyć. Jednak najbardziej odczułam utratę wzroku, więc tych wcześniejszych doświadczeń nie pamiętam aż tak wyraźnie.

– Jak sobie poradziłaś z doświadczeniem utraty wzroku?

– Pewnie, że się załamałam, nie da się nie załamać. To trwa lata, zanim człowiek się przystosuje. W tym czasie przeprowadziłam się do Wrocławia, mój ówczesny partner nie dźwignął mojej utraty wzroku. Nie wiedziałam, gdzie szukać jakiejkolwiek pomocy. Był rok 2008, internet nie był jeszcze tak powszechny, informacje nie były tak łatwo dostępne jak teraz. Musiałam radzić sobie sama, czasami ryczało się dzień i noc, w totalnej rozpaczy. Był taki szczególnie trudny moment, gdy z tego naszego mieszkania każdy z tej trójki poszedł w swoją stronę, bardzo to wtedy przeżywałam. I chyba w końcu przełomowym momentem było moje wkurzenie, że to niemożliwe, żebym tyle czasu sobie z tym nie poradziła. Poprosiłam bratową, żeby poszukała numerów do różnych fundacji. Dzwoniłam i chciałam być wolontariuszką, ale to wzbudzało zdziwienie, że niewidoma osoba, sama potrzebująca pomocy, chce pomagać innym.

– Czyli siłą napędową w tym trudnym dla Ciebie momencie stała się Twoja złość?

– Tak, w ten sposób trafiłam na inicjatywę „Razem na szczyty”, gdzie przewodnicy górscy zbierali grupę osób po to, żeby zdobywać Koronę Gór Polskich, zapraszali też osoby z niepełnosprawnością. Zaczęłam z nimi jeździć, to były świetne wyprawy ze wspaniałymi ludźmi, nikt nie traktował mnie inaczej, wszyscy byli równi, wspaniała atmosfera. Pierwszy raz wtedy nie odczułam swojej niepełnosprawności.

– Chodzisz jeszcze po górach, lubisz to?

– Jeśli tylko jest taka możliwość, to jestem pierwsza, żeby wyjechać. Ja w ogóle kocham aktywność, świeże powietrze, zapach przyrody, lasu – on jest dla mnie najpiękniejszy. Chodziłam do sportowej klasy w podstawówce, zawsze byłam w ruchu, lubiłam coś robić, raczej nigdy nie siedziałam przed telewizorem. Po utracie wzroku brakuje mi właśnie takiej aktywności. To zmęczenie, gdy po wędrówce wraca się wieczorem do schroniska, jest bezcenne.

– A wracając do tej złości, która Cię wyrwała z czarnych myśli i pchnęła do przodu, to jak potem potoczyła się Twoja aktywność?

– Potem to już były przeróżne kontakty, zawsze gdzieś się chodziło, poznawało nowych ludzi. Byłam wolontariuszką w różnych inicjatywach, na przykład w projekcie o savoir-vivre wobec osób z niepełnosprawnościami, do dziś jestem w grupie szkoleniowej Fundacji Katarynka w obszarze dostępności kultury.

– Jesteś też związana z Fundacją Sensor, gdzie nie tylko na początku pandemii pomagałaś w produkcji maseczek i ich dystrybucji, ale też planujesz warsztaty.

– Jest bardzo duża nisza w działaniach wobec osób po utracie wzroku. To zupełnie inna grupa niż osoby niewidome od urodzenia, i niesłusznie wrzuca się je wszystkie do jednego worka. Tak się nie da, bo to inne przeżycia, doświadczenia. Osoby tracące wzrok często potrzebują wsparcia psychologa, zrozumienia i innych ludzi wokół, którzy też to przeszli, bo człowiekowi wydaje się, że tylko on ma takie problemy. Dlatego bardzo ważne jest, żeby poznać kogoś, kto już to przeżył. Jeden z moich znajomych jest sześć lat po utracie wzroku i gdy mówi mi o swoich doświadczeniach, z czym się mierzy, to rozumiem go doskonale, nie oceniam, mówię mu co i jak, aby dał sobie czas, nie dusił emocji. Dlatego chcę pracować z grupą osób po utracie wzroku. Niedługo ruszymy z warsztatami, na razie remontowaliśmy kuchnię, pandemia wpłynęła na wydłużenie tego czasu. W tym czasie odbywały się warsztaty „Moja samodzielność”, podczas których służyłam poradą telefoniczną i wsparciem dla takich osób.

– Skąd się wzięło „Gotowanie w ciemno”?

– Trochę z żartu, trochę z nudy, z nadmiaru czasu na początkach pandemii, gdzie każdy pokazywał, jak spędza czas. Mój serdeczny kolega Paweł Gołębski pokazał na FB, jak coś gotuje, ktoś skomentował, ja napisałam, że mogę gotować w ciemno. A potem Paweł pyta, „to kiedy zaczynamy?”, i tak to się zaczęło. Nie jestem żadnym ekspertem kulinarnym, ale zawsze podkreślam, że w tym gotowaniu chodziło przede wszystkim o przełamanie stereotypów. Widzę różnicę, jak traktowali mnie ludzie jako osobę pełnosprawną, a jak traktują mnie teraz. I ja to rozumiem, bo też kiedyś myślałam stereotypami, nie znałam żadnej niewidomej osoby.

 – A jak Cię traktują?

– Gdy idę z asystentem, mówią na przykład do niego, a nie do mnie – „proszę ją tam zaprowadzić”. Zwracam uwagę, że tylko nie widzę i można mówić do mnie. Widzę także zmianę w odbiorze przez mężczyzn. Gdy się okazuje, że nie widzę, często wyczuwam wycofanie się. Ta zmiana w podejściu jest widoczna na wielu poziomach, w różnych sytuacjach. Ale ja jestem typem wojownika i budzi się wtedy we mnie taka myśl, że jak to? Ja wam jeszcze pokażę! Zawsze zresztą byłam łobuziarą i to mi zostało.

– Zawsze lubiłaś gotować?

– W domu, wiadomo, w kuchni królowała mama. Ale gdy przyjechałam do Wrocławia, zaczęłam gotować tak po prostu. Oczywiście na początku po kilkanaście razy telefonowałam do mamy, bratowej czy siostry, pytając, jak coś robią, co dodają. Studiowałam zaocznie, miałam więcej czasu, więc gotowałam zwyczajnie z nudów. Chcę, żeby „Gotowanie w ciemno” funkcjonowało, ale w innej formule, na razie nie zdradzę jeszcze w jakiej. Jestem teraz w momencie zastanawiania się, jak to dalej robić, gdyż zaczęto mnie traktować jak kucharkę, a moim celem było tylko pokazanie, że człowiek, który nie widzi, może normalnie funkcjonować. Często spotykałam się też z pytaniem: „A kto ci przychodzi gotować?”, albo: „Kto ci przynosi jedzenie?”, albo: „Czy Caritas dowozi ci jedzenie?”. Więc budził się mój sprzeciw wobec takiego postrzegania i stąd pokazanie, że osoba niewidoma może gotować. Zauważyłam, że wielu niewidomych znajomych zaczęło pokazywać, jak działają w kuchni, i to mnie bardzo cieszy. Kiedyś znajoma, niewidoma od urodzenia, powiedziała, że mi dziękuje, bo po raz pierwszy coś zrobiła sama, według mojego przepisu – i to było bardzo przyjemne usłyszeć coś takiego. Właśnie też i o to chodzi w tym gotowaniu. Ale nie o to, by być panią, co super gotuje, bo tego jest mnóstwo w internecie. Cały czas mam na myśli przełamanie stereotypów.

– Ale nie mogę się powstrzymać, by Cię nie zapytać, jakie jest Twoje popisowe danie?

– Nie powiem…, nie mam takiego. Wszyscy mnie o to pytają. Jest na pewno kilka rzeczy, które lubię robić, i wiem, że ludzie lubią, gdy je robię. Na pewno są to zupy, wiele osób chwali sobie, na przykład mój makaron ze szpinakiem, kurczakiem i suszonymi pomidorami. Znajoma mówi, że do dziś u niej w domu robią ziemniaki purée według mojego przepisu, który jej przekazałam, a czego ja już nie pamiętam. Ale na pewno jest tam cebulka na maśle, pieprz, śmietana, może koperek. Mam to szczęście, że u mnie w rodzinie wszyscy dobrze gotują. Gdy przyjechałam do Wrocławia, czasami będąc u kogoś czy w restauracji, utwierdzałam się w tym przekonaniu.

– A więc nie chcesz być drugą Magdą – nomen omen – Gessler z patentem na doskonały przepis. Powiedz zatem na koniec, co dla Ciebie jest ważne w życiu, czego się trzymasz, co daje Ci siłę?

– Wielokrotnie się w życiu sparzyłam, ale na pewno ogromną wartością jest dla mnie drugi człowiek, zaufany, na którego można liczyć w złych chwilach. Bardzo ważna jest dla mnie prawdziwość, nie lubię ludzi wyuczonych, plastikowych, natychmiast to wyczuwam, nie umiem wtedy rozmawiać. Gdy człowiek tak głęboko sięgnie życia, po utracie pełnosprawności, gdy zostanie sam ze swoją bezradnością, samotnością, to przechodzi w głowie rzeczy niewyobrażalne. Ja przeorałam swój mózg wzdłuż i wszerz, swoje życie, zachowania. Wtedy docenia się każdą chwilę, zaczynamy widzieć zupełnie inaczej niż kiedyś.

Ważna jest też rodzina, choć daleko, to ważne jest to poczucie, że są. Wartością jest dla mnie także Bóg, nie wiem, czy bym sobie poradziła, gdybym nie wierzyła. Wykłócałam się z nim po utracie wzroku, przeszłam swoją drogę, ale udało mi się zaufać. Zyskałam wewnętrzny spokój, a od tego czasu zaczęły się w moim życiu dziać bardzo fajne rzeczy. Dbam o swoją przestrzeń, by dobrze czuć się ze sobą i to jest dla mnie bardzo istotne.

Agata Pisarska

 

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2018–2021 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.