Treść strony

 

Lato na Kaszubach - Anna Kowalska

Lato nie przestraszyło się koronawirusa i przyszło. Chętnych do korzystania z jego uroków nie brakuje. Choć w maseczce, ale na wycieczce. Fakt, że trudniej. Wchodzisz do budynku – maseczkę włóż, wychodzisz – maseczkę zdejmij. Najlepiej zdezynfekuj ręce, bo ta dotykana brudnymi palcami maseczka, może niestety stać się mieszkaniem dla wirusa, przed którym ma chronić.

Wielu znawców już wypowiedziało się, czy podjęte działania Ministerstwa Zdrowia były słuszne, czy jednak przesadzone. Przed chwilą (21.07.) usłyszałam w TV, że nie trzeba się już tak dystansować. Obecnie zalecenie dystansu międzyludzkiego wynosi półtora metra. Jeszcze do dziś dwa metry. Nie mierzyliśmy w kwietniu, nie mierzymy teraz. Chociaż w kwietniu chyba bardziej przejmowaliśmy się zakażeniem. Obecnie wpadamy do sklepu i dopiero gorączkowo szukamy maseczki w torbie wśród innych zakupów lub z niewinną miną wykładamy produkty na taśmę, licząc na to, że nikt nie zauważy tego, że nie zasłoniliśmy ust i nosa. Udajemy, że ci inni w maseczkach to może i mają rację, że przestrzegają prawa, ale my jakoś wyjątkowo zapomnieliśmy. Poza tym jesteśmy przekonani, że tego COVID-a to na pewno nie spotkaliśmy. Skąd! My? Przecież czujemy się dobrze. Fakt, można chorować bez objawów. No, ale skoro objawów nie ma, to i zamartwianie się byłoby na zapas. Przecież trzeba żyć tu i teraz, a zamartwianie się to strata tego cennego teraz. A teraz są wakacje, jedyne w 2020 roku.

My, niepełnosprawni, też przyjmujemy dwie postawy. Jedni stoją na stanowisku: nie muszę nosić maseczki, ponieważ przepis mówi, że niesprawność mnie od tego zwalnia, inni bez protestów zasłaniają usta i nos. Ci drudzy mówią: przepis dotyczy tych, którzy mają zaburzenia oddechowe czy niepełnosprawność intelektualną, a nie problemy ze wzrokiem czy słuchem.

Wakacje przyszły do wszystkich i trzeba je spędzić, a wcześniej zaplanować. Branża turystyczna zaliczyła przecież ogromne straty z powodu przymusowej izolacji. Media informują, że wiele osób zostaje w tym roku w domu, na działce. Jednak przestraszonych COVID-em nie jest chyba tak wielu, bo kiedy na początku lipca 2020 chciałam zarezerwować nocleg w Trójmieście, okazało się, że zbyt późno pomyślałam o urlopie. Jednak udało się znaleźć pokój i można było zaplanować zwiedzanie. Starym sprawdzonym zwyczajem – telefon do biura informacji turystycznej. Ile to ja już się w różnych biurach turystycznych narozmawiałam! Jak na razie zawsze były to sympatyczne rozmowy, których owocem był jakiś plan podróży. Centrum Informacji Turystycznej w Kartuzach też okazało się miejscem spełniającym swoją rolę i rzetelnie udzielającym informacji: o miejscach, które zaplanowałam zwiedzić i osobach, które mogłyby mi te miejsca pokazać. Otrzymałam kontakt do p. Joanny Wnuk, przewodniczki turystycznej. W rozmowie telefonicznej przedstawiłam moje oczekiwania i poprosiłam panią Joannę o jej sugestie turystyczne. Kiedy powiedziałam, że jestem niewidoma, pani Joanna przyznała, że nie oprowadzała po Kaszubach osób zwiedzających bez wzroku.

Zgodziła się jednak pokazać mi Będomin, do którego od kilku lat chciałam pojechać. Cóż, pani spróbuje być moim przewodnikiem, a ja zwiedzić. Podczas pierwszej naszej rozmowy telefonicznej wytłumaczyłam pani Joannie, jakie są moje oczekiwania, potrzeby. I najważniejsza zasada, jaką się kieruję: jeśli nie wiem, pytam. W tym pierwszym kontakcie nie usłyszałam, by panią przewodnik ogarnął paraliżujący lęk przed osobą niewidomą, więc pomyślałam: na Kaszuby! Powiesz czytelniku: ryzyko! Jechać samotnie do obcego miasta, zaufać obcej kobiecie, z którą dwukrotnie rozmawiało się przez telefon? A jeśli jej na dworcu nie będzie? Pewnie. W takich sytuacjach nie zawadzi mieć plan B., czyli powrót, gdyby jednak ustna umowa okazała się mało wiążąca. Cóż, trochę ryzyka, trochę zaufania i jednak wyszła interesująca wycieczka. Spotkałyśmy się w Kartuzach na dworcu PKP, jednak we trzy: pani Joanna, moja koleżanka Ela, która usłyszawszy o muzeum hymnu, też zapaliła się do pomysłu zwiedzenia wybranego przeze mnie miejsca, i ja.

Muzeum Hymnu Narodowego! Jest coś takiego? – pytali znajomi, którym opowiadałam o moich wakacyjnych planach. Jest, jest! W miejscu urodzenia Józefa Wybickiego. Stoi tam XVIII-wieczny dworek, własność rodziny Wybickich. W muzeum możemy oczywiście poznać losy Józefa Rufina, twórcy Pieśni Legionów, która stała się naszym hymnem. Przy pomocy zgromadzonych dokumentów i eksponatów przypomnimy sobie lub przybliżymy historię powstania Pieśni Legionów. Muzeum gromadzi wszystko, co związane z hymnem, z jego rolą w życiu Polaków, w budowaniu naszej tożsamości narodowej. Jeszcze przed przyjazdem do Będomina dowiedziałam się, że audiodeskrypcja niestety nie działa. Zdałam się więc na panią Joannę, na jej wiedzę i umiejętności opowiadania.

W będomińskim muzeum, podobno jedynym muzeum hymnu na świecie, są eksponaty, które mnie wzruszyły. To na przykład muzykalia patriotyczne: pozytywki, zegary, które poza funkcją odmierzania czasu wygrywają pieśni patriotyczne. Ot, zegar. Cóż zaborco możesz chcieć od zegara? A że on nie tylko o upływie czasu przypomina, ale także o tym, że jesteśmy Polakami, że jesteśmy w Polsce, to już ty zaborco wiedzieć nie musisz.

Będomin spokojny, więc i ta lipa, która przed oknem stoi, rośnie sobie spokojnie. Lipa, która z pewnością pamięta Józefa, ponieważ rosła przed oknem alkowy, w której się urodził. No i jeszcze w pobliżu muzeum błyszczy pomnik orła zrobiony z ponad 200 kos.

W Będzinie poznamy oryginalną „Pieśń Legionów”. Przytoczę tu zwrotkę, której nie śpiewamy, ponieważ nie weszła do oficjalnej wersji hymnu, ale przemówiła do mnie hardością przodków, wiarą w to, że są wartości niezbywalne, najważniejsze, którym jednostka dla własnego, a zwłaszcza wspólnego dobra powinna służyć. Nie, nie podporządkować się, ale służyć. Fakt, różnie to tam z tą służbą i tym uznaniem wartości bywało, bo nasi przodkowie nie anioły, tylko ludzie z krwi, kości i potrzeb finansowych.

 

Niemiec Moskal nie osiędzie,

gdy jąwszy pałasza,

hasłem wszystkich zgoda będzie

i ojczyzna nasza.

Niemiec Moskal niejednokrotnie próbował osiąść. Teraz, kiedy już mamy ojczyznę, zgoda też by się jej rozwojowi przydała.

Moja kaszubska wycieczka została wzbogacona przez przewodniczkę Asię o kilka miejsc. W rodzinnym warsztacie garncarskim, prowadzonym od dziesięciu pokoleń przez kolejne generacje Neclów, wprost, spokojnie zostałam zagadnięta przez prowadzącego wycieczkę młodzieży przedstawiciela rodziny: Od razu panią zauważyłem i zastanawiałem się, jak pani daje radę z tym zwiedzaniem?

Moje zwiedzanie warsztatu nie zakończyło się na słuchaniu, jak robi się garnki. Pan garncarz sam zaproponował mi oglądanie produktów. Podobnie jak panie haftujące piękne kwiaty na serwetach i woreczkach na zioła. Także z wielką otwartością, bez udawania, że nie dostrzegają mojego niewidzenia, ale też bez zbytniej natarczywości pokazywały produkty, tłumaczyły mi proces ich powstania. Przewodniczka Asia prezentowała odwiedzane miejsca w sposób naturalny, bez tego niepotrzebnego odgadywania potrzeb, ale z wrażliwością na te potrzeby. Oglądałam więc przedmioty codziennego: kuchennego i gospodarskiego użytku w Muzeum Kaszubskim w Kartuzach, a także filiżanki w sklepie przy fabryce porcelany. O moim niewidzeniu nie rozmawiałyśmy w trakcie wycieczki. Było z naszą trójką jak przeszkoda, której istnienie sygnalizowałam, kiedy zaszła taka potrzeba. Natomiast po odbytej wyprawie kaszubskiej rozmawiałam z Asią o naszym wspólnym zwiedzaniu. Przyznała, że informacja o moim niewidzeniu wywołała niepokój i podkreśliła, co ten niepokój osłabiło, „pojawiły się moje obawy, ale Ania szybko je rozwiała. Przedstawiła sprawę jasno, czego ode mnie oczekuje, że jeśli czegoś nie będzie wiedziała, to po prostu zapyta”. Ważne są dla mnie słowa Asi, bo to znaczy, że zwykłe, proste mówienie o niepełnosprawności pozwala innym ją oswajać.

„Spotkałyśmy się na dworcu w deszczowy, lipcowy poranek. Dla nas był to jeden z tych piękniejszych, bo tego dnia spełniały się marzenia” – mówi Asia. Tak, marzenia się spełniały, a co z obawami? Asia nie okrasiła nimi wycieczki. Domyślałam się, że jakieś były, ale pomyślałam, że ja mogę jedynie dobrze zwiedzać, czyli realizować plan wycieczki, że właśnie to może pomóc na te obawy. Poza tym nie można przecież niczyjego niepokoju przeżyć za niego, więc świadoma tego, myślałam: da kobieta radę, otwarta jest i pomysłowa. Chyba miałam słuszność, skoro Asia mówi po naszej wycieczce.

„Ktoś może zapytać, co z moimi obawami. Teraz wiem, że były niesłuszne. Wystarczyło po prostu skupić się i jak zwykle robić swoje, czyli trzymać się ustalonego wcześniej programu. Powinniśmy zdać sobie sprawę, że możemy w pewnych, nowych dla siebie sytuacjach czuć się niepewnie. To normalne. Tak było i w naszym przypadku. Ja po raz pierwszy prowadziłam wycieczkę dla osoby niewidomej, natomiast Ania po raz pierwszy była w miejscach, które zwiedzałyśmy. Ważne, że byłyśmy gotowe wspierać się nawzajem oraz to, że gdy Anię coś zainteresowało bardziej, to po prostu dopytywała o szczegóły. Dla nas przewodników pytania turystów to codzienność”. Cieszy mnie ta wypowiedź. Dla mnie wakacje, dla Asi doświadczenie. Łączenie przyjemnego z pożytecznym jest jednak możliwe.

Moja kaszubska wycieczka to kolejny dowód na to, że jeśli mówisz, czego potrzebujesz, to jest spora nadzieja, że cię usłyszą i zrozumieją, że zrealizujesz swoje pomysły, nawet w czasie pandemicznych wakacji z zupełnie obcym przewodnikiem, który uczciwie mówi, że nie ma doświadczenia w pracy z niewidomymi.

Anna Kowalska

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2018–2021 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.