Treść strony

 

Gdy zwierzęta mówią ludzkim głosem (część pierwsza) - Anna Kołowiecka

Święta Bożego Narodzenia już dawno za nami, nowy rok rozpoczął się już na dobre. Mówi się, że w noc wigilijną, dokładnie o północy, nasi pupile mówią do nas ludzkim głosem. Nie wiem, czy wiecie, że nie jest to jedyny moment w roku, kiedy zwierzęta przemawiają do nas w naszym własnym języku. Zdarza się to za każdym razem, gdy ktoś z nas pochyla się nad losem tych najbiedniejszych, które potrzebują wsparcia swoich większych braci i sióstr. Takich głosów rozlega się oczywiście wiele, szczególnie teraz, kiedy zalewa nas lawina informacji z Internetu, a jednym z nich jest ten mówiący w imieniu niewidomego pieska – Dyzia. O Dyziu i innych niepełnosprawnych pupilach, trudach i radościach, które towarzyszą jej na co dzień oraz o tym, jak my możemy stać się pełnoprawnym większym bratem lub siostrą, opowie nam Izabella Hinz, prezes Fundacji na Rzecz Zwierząt Hossa, która od przeszło dwudziestu lat w jednej z podwarszawskich miejscowości tworzy potrzebującym zwierzakom azyl.

Iza przybliży nam, jak wyglądają początki pracy ze zwierzętami, które do niej trafiają, jakie są te najradośniejsze, ale i te trudne chwile, jak wielką drogę potrafi pokonać pies, by wreszcie dotrzeć do szczęśliwego życia w nowym domu, jak opiekować się niewidomymi zwierzakami i wreszcie – co do tego wszystkiego ma szczęka babci Krysi.

– Powiedz nam na początek parę słów o sobie i swojej pracy.

– Dwadzieścia lat temu przeprowadziłam się z Warszawy do wsi Koczargi Stare. Kiedy zobaczyłam, co się tu dzieje, to jakoś tak automatycznie się stało, że mój dom zaczął być domem tymczasowym dla zwierząt bezdomnych czy chorych. Później Internet zaczął pomagać. Z jednej strony sieć jednoczy z ludźmi, którzy robią podobne rzeczy, ale z drugiej – daje też taki natłok: kiedyś widywałam potrzebujące zwierzęta na ulicy i się zatrzymywałam, a teraz widuję je na co dzień i czasem też decyduję się na przyjęcie zwierząt, które gdzieś ktoś znalazł, albo które były w schronisku. Tu wokół ludzie też już wiedzą, że poradzę sobie z psami, które mają jakiś problem, chociażby z zachowaniem, i czasem się zgłaszają.

 

– Wiem, że oprócz tego, że opiekujecie się zwierzakami z problemami zdrowotnymi, czy takimi, które są pokrzywdzone, to wspieracie działania, osoby i miejsca, które starają się zapobiegać i zwalczać bezdomność zwierząt, a także takie, które bezdomniakom po prostu pomagają. Do tego propagujecie wiedzę o ochronie zwierząt i o utrzymywaniu zwierząt domowych. Możesz powiedzieć kilka słów o tym i o innych waszych działaniach?

– Tak. Staramy się organizować różne sympozja, czy nawet spotkania towarzyskie wśród osób, które zajmują się zwierzętami, żeby dzielić się swoim doświadczeniem. Oczywiście w naszym gronie są i lekarze, i behawioryści, i inni specjaliści, ale jest też grono ludzi, którzy nie mają stricte wykształcenia kierunkowego, mają za to ogromne, wieloletnie doświadczenie praktyczne i tego żadna szkoła nie zastąpi. Staramy się więc właściwie dla każdego chętnego zorganizować spotkanie. Poruszane tematy są naprawdę różne. Czasami uzgadniamy z grupą, dla której robimy spotkanie, czego szczególnie chcieliby się dowiedzieć, jakie zagadnienie będzie ich interesowało najbardziej, i wtedy ustalamy właśnie taki temat przewodni.

Prócz tego w Otwocku współzałożycielka Fundacji prowadzi tak zwany Psichiatryk. Tam naszym konikiem są rottweilery. Koleżanka opiekuje się głównie tą rasą, ale zdarzają jej się również psy przejawiające agresję, często na tle lękowym (ale nie tylko). Zawsze stara się też sprawdzić, z jakiego powodu takie rzeczy się z nimi dzieją, i tak wpłynąć na te psy, żeby żyło im się łatwiej, spokojniej. I na ogół okazuje się, że te złe zachowania, jeśli tak je można nazwać, są efektem złego wychowania, czy złego traktowania psa przez człowieka. Na szczęście rzeczywiście udaje jej się fajne rzeczy zrobić, zazwyczaj psy faktycznie wychodzą na prostą. Jesteśmy w stanie uśpić w nich te ich demony, złe zachowania, dzięki czemu trafiają do nowych domów i ich historia kończy się szczęśliwie.

 

– Wspomniałaś, że przeprowadziłaś się tu te dwadzieścia lat temu i od tego czasu właściwie zaczęła się twoja przygoda z Fundacją. Możesz opowiedzieć o tym coś więcej? Może miałaś już wcześniej jakieś zwierzaki?

– Odkąd pamiętam, zawsze w moim życiu pojawiały się jakieś zwierzaki potrzebujące pomocy. Kiedy byłam dzieckiem i były takie okrutne zimy, to tata często przynosił jakieś przemarznięte koty do domu, mieliśmy psy, potem ja jako dziecko znosiłam wszystko, co akurat potrzebowało opieki. Później rodzice się co prawda wzbraniali, że już więcej nie, bo będzie płacz, bo umrze pies, bo zachoruje kotek, więc urządzałam dziecinne protesty. Z koleżanką w bloku w wolnym pomieszczeniu, któreśmy wysprzątały, trzymałyśmy biedne koty w zimie, bo tam miały ciepło. Na szczęście koleżanka miała cudownych sąsiadów, którym to nie przeszkadzało. Zresztą w moim bloku na każdym piętrze był jakiś zwierzak. Natomiast jak się tu przeprowadziłam i zobaczyłam tę polską wieś sprzed dwudziestu lat, te psy na łańcuchach, bez bud albo w dziurawych budach, bite przez pijaków, to jak jeden raz zareagowałam, to się potem po prostu samo nakręciło. Coraz więcej się widzi, coraz częściej ktoś o czymś powie i nie możemy już nie zareagować. No i tak się stało, że dzięki ogromnej pomocy moich znajomych została założona Fundacja.

 

– Początki były trudne?

– Bywały sytuacje, że nieporadnie coś próbowałam zrobić i te zwierzęta straciły życie, bo na przykład nie sądziłam, że jak poproszę o pomoc w gminie czy w towarzystwie opieki nad zwierzętami, to to będzie jak grochem o ścianę (a myślałam, że to tak działa, że jak zadzwonię i poproszę o pomoc dla zwierzęcia, to ją dostanę). A to lat temu dwadzieścia nie było takie proste. Teraz jest troszeczkę lepsza świadomość, i większe obowiązki, i ustawowo – gminy czy miasta mają jakąś pulę na to, żeby pomagać. Natomiast kiedyś było tak, że może i nawet były gdzieś tam odpowiednie zapisy, ale nikt nie reagował i nikogo to nie obchodziło. Pisząc listy z prośbami, myślałam, że otrzymamy pomoc, a tak się nie działo. Każdego dnia okazywało się, że jeśli czegoś sama nie zrobię, to to nie będzie zrobione. Czasem mogło być niebezpiecznie. Musiałam na przykład wejść na teren, gdzie mogłam spotkać agresywnych ludzi i mogło się to dla mnie różnie skończyć. No ale musiałam, to było silniejsze ode mnie. Z kim się dało, to po dobroci, z kim się dało, to za flaszkę, a z kim się nie dało, to nie po dobroci. Jakoś się w każdym razie udawało te zwierzęta ratować.

Potem przyszedł czas Internetu, gdzie było już troszkę łatwiej zdobyć znajomości, a nawet gros moich dzisiejszych przyjaźni. Dosłownie wachlarz ludzi, od pracowników stacji benzynowej, po profesorów, ludzi, którzy mają taki sam pogląd na sprawy zwierząt i którzy chcą pomagać. Nawet, jeśli nie mogą robić tego bezpośrednio, tak jak ja to robię, to mają też wiele możliwości i chęci, żeby ofiarować wsparcie w inny sposób: zorganizować karmę, wpłacić datek, pomóc z transportem i tak dalej. Naprawdę jest mnóstwo rzeczy, które można zrobić, żeby pomóc, nawet choćby przygotowanie ogłoszeń, udostępnianie, promowanie. Można, wystarczy tylko chcieć. Oczywiście, że nie każdy ma możliwość wzięcia sobie dwudziestu psów do mieszkania i nawet nie o to w tym chodzi, bo trzeba liczyć siły na zamiary.

 

– No właśnie, prowadzenie takiego przedsięwzięcia to z pewnością dużo pracy. Jak ona wygląda w twoim przypadku?

– Przede wszystkim trzeba się bezpośrednio zajmować każdym ze zwierząt. Nie wystarczy postawić miskę i pogłaskać. Każdy pies też ma swoje potrzeby, na samo to głaskanie też czasem rąk nie starcza, bo jeszcze jeden też chce głaskania i jeszcze drugi, ten by chciał dłuższy spacer, tamten krótszy, więc musimy mieć też czas na to. Prócz tego wiadomo: trzeba pracować, żeby utrzymać dom. Powiem szczerze, że teraz robię troszeczkę mniej niż kiedyś, ale nadal dokładnie tyle, ile jestem w stanie na dziś. Do tego jeszcze dochodzi pandemia, brak funduszy, fakt, że poszłam do pracy, bo już sam hotel dla psów (który otworzyliśmy parę lat temu, gdy mieliśmy dużo psów chorujących i borykaliśmy się z brakiem środków) nie wystarczał na utrzymanie – ludzie nie wyjeżdżają na urlopy, więc nie trzeba zostawiać nam psów.

Ci, którzy nie do końca wiedzą, jak to wszystko działa, są przekonani, że ja powinnam wziąć kolejnego psa. Nie raz ktoś z okolicy do mnie dzwoni, żebym dała karmę, żebym zrobiła zabieg, żebym wyleczyła, no bo mi przecież państwo czy gmina daje. Czasem mam wrażenie, że moi rozmówcy myślą, że ja mam worek pieniędzy, a nie chcę pomóc. A tymczasem niejedną pensję wydałam na psa na wsi czy innego bezdomnego, bo po prostu zanim miałabym się doczekać pomocy z jakiegokolwiek źródła, to ten pies już by nie dał rady. Na szczęście jest mnóstwo ludzi (w tej chwili znam już wielu działaczy na rzecz zwierząt, czy takich, którzy dawniej adoptowali albo teraz ode mnie adoptują psy). Dzięki temu jest organizowanych sporo zbiórek, chodzimy na spacery z psami, robimy sobie spotkania świąteczne (teraz jest pandemia, wiadomo…), powstała po prostu mała społeczność wspaniałych ludzi, dzięki którym jakoś to się kręci.

Ograniczyć działalność musiałam też dlatego, że przez dłuższy czas chorowałam. Wtedy właśnie ci moi „przyjaciele od zwierząt” stanęli na wysokości zadania, zaopiekowali się moimi podopiecznymi i to było cudne, że ja mogłam spokojnie pójść do szpitala i się nie stresować, że im się będzie działa krzywda. Miałam więc trochę przerwy. W słabszych chwilach pojawiały się myśli, że „to nie ma sensu, i tak wszystkim nie pomogę”, ale takie myśli zawsze przechodzą, bo przecież „jak to nie ma sensu?!”. Nie pomożesz stu zwierzakom, ale przynajmniej dla tego jednego coś zrobisz. No i tak… robimy. [śmiech] Ostatnio też odeszło sporo staruszków, ale przynajmniej wiemy, że odeszły w spokoju, były najedzone, zaopiekowane do ostatniej sekundy.

 

– Jak wyglądają początki pracy ze zwierzakami, które do was trafiają?

– Przede wszystkim musimy pamiętać o tym, że czy to hotel dla zwierząt, czy dom tymczasowy, czy inne rozwiązania, to psy mają być z człowiekiem. Praca nad jakimkolwiek psem, czy niewidomym, czy takim, który ma jakieś problemy z zachowaniem, czy psem lękowym, jest bardzo utrudniona w schronisku. Wiadomo, jest to ogólnie dość stresogenne miejsce, a dodatkowo też dlatego, że właśnie nie ma ciągłego kontaktu zwierzęcia z człowiekiem. A dzięki temu, że są z nami w domu, takie psy mogą przede wszystkim obserwować, co się dzieje. Na początku daję im święty spokój, nic na siłę z nimi nie robię, a wypatruję: z czym mają problem, czego się mogą obawiać, na co reagują i tak dalej, i tak dalej. Dopiero później, jak już sobie ułożę w głowie schemat, plan działania, to zaczynam postępować. Bardzo pomaga też obecność innych zwierząt, takich, które już trochę ze mną mieszkają. Gdy przychodzi nowy, nieważne, czy niewidomy, czy lękowy, czy cierpiący na jakieś inne przypadłości, każdy z nich będzie obserwował, co się dzieje z pozostałymi. Obserwują przede wszystkim, czy mogą się czuć bezpiecznie, bo widzą po innych psach nasze relacje. Pięknie to wygląda, jak z zaciekawieniem, gdzieś tam nadal przestraszone, ale mimo wszystko wyglądają zza rogu i bacznie obserwują: „ooo, jeśli im nic nie zrobiła, to chyba i mi nic nie zrobi, nie?…”. Potem kroczek po kroczku, kroczek po kroczku. To naprawdę cudownie działa. A już w ogóle najpiękniejszą nagrodą jest faktyczna zmiana, która w pewnym momencie się dokonuje w głowie takiego zwierzaka.

 

– Możesz opowiedzieć o jednej z takich szczególnych zmian?

– Niedawno miałam psa, który ze cztery razy zmieniał miejsce. Piękny piesek, kudłaty, taki troszkę między shih tzu a yorkiem, więc jak dałam ogłoszenie o możliwości adopcji, to były setki telefonów. Niestety, mało kto przeczytał treść ogłoszenia, a ja tam wyraźnie napisałam: pies miał agresję lękową, więc nie było mowy o założeniu obroży, dotyku, bo od razu naprawdę poważnie gryzł. Ze strachu, zwyczajnie. I w tamtym czasie powoli się uczyliśmy dotyku, powoli się uczyliśmy zakładania smyczy, jakoś to pomaleńku szło do przodu. Co prawda, potem musiałam opanować refleks, bo też i tak bywało, że chętnie przychodził na głaskanie, dwa razy go pogłaskałam, a za trzecim razem dostawałam po łapach. Natomiast nadszedł wreszcie taki moment, że się tak pięknie otworzył, ta struna tak strasznie napięta w którymś momencie sobie szczęśliwie puściła i poszedł do domu, w którym był i kot, i inny pies. Nowej właścicielce opowiedziałam wszystko, łącznie z czarnymi scenariuszami. Zawsze się staram tak robić, żeby ludzie wiedzieli, że może być różnie. Pani się nie przestraszyła i teraz piesek ma cudowne życie. Ostatnio dostałam taką wiadomość: „Maniutek jest cudowny, grzeczny, wspaniały, a jedyne co przewinił, to pogryzł szczękę babci Krysi. Ale i tak go kochamy!”.

 

Na tym kończymy część drugą wywiadu. Przed nami trzecia, z której dowiemy się, czy trzeba się specjalnie przygotowywać na przyjęcie do domu niewidomego zwierzęcia, jak sprawa się ma z przemeblowaniami oraz czy w życiu czasem zdarzają się scenariusze rodem z Hollywood.

Jeśli natomiast już teraz zafascynowała Was historia Izy, Fundacji na Rzecz Zwierząt Hossa oraz jej podopiecznych i chcielibyście jej pomóc w pomaganiu naszym braciom mniejszym, to poniżej znajdziecie niezbędne dane. Jeśli chcecie pomóc, to śmiało! Można polubić profil Fundacji na Rzecz Zwierząt Hossa na Facebooku, udostępniać ich posty, a jeślibyście chcieli wesprzeć podopiecznych Izy materialnie – czy to zbiórką, czy darowizną – poniżej znajdziecie potrzebne dane (także te kontaktowe).

 

Do zobaczenia w kolejnej części!

Anna Kołowiecka

 

Fundacja na Rzecz Zwierząt Hossa

Bank Millenium

90116022020000000226382828

ul. Akacjowa 92 05-080 Koczargi Stare

telefon: 787 285 072

adres e-mail: izabellahinz.ih@gmail.com

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2018–2021 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.