Treść strony

 

Gdy zwierzęta mówią ludzkim głosem (część druga) - Anna Kołowiecka

Dla tych z Was, którzy może jeszcze nie czytali części pierwszej lub czytali ją jakiś czas temu, krótki wstęp: rozmawiamy z Izabellą Hinz, prezesem Fundacji na Rzecz Zwierząt Hossa, która od przeszło dwudziestu lat, w jednej z podwarszawskich miejscowości tworzy potrzebującym zwierzakom azyl i miejsce, w którym mogą wrócić do siebie, wystartować do nowych, szczęśliwych żyć. Aktualnie Iza zajmuje się głównie psami, jednak nie brakuje jej też kotów, które niepodzielnie władają w jednym z pokoi. Wśród jej podopiecznych jest także Dyzio – kolejny już niewidomy, czworonożny wychowanek.

Czas na odpowiedzi na konkretne pytania: Jakie radości i jakie problemy może nieść za sobą praca z niepełnosprawnymi zwierzakami? Jak przygotować się do adopcji niewidomego psa? Czy trzeba coś zmieniać? Czy lepiej adoptować jedno, czy można wziąć takie zwierzę do domu, w którym już są inne?

– Opieka nad niepełnosprawnymi zwierzakami jest konkretnym wyzwaniem. Opowiesz nam o momentach, które wspominasz najlepiej i o takich, które były trudniejsze?

– Największą nagrodą jest zawsze moment, w którym widzę, że moje zwierzęta zaczynają się otwierać, że robią postępy. Też nie jest tak, że mam jedną na to receptę: one wszystkie są różne, mają różne lęki, z różnych miejsc trafiają i praca z takim psem zawsze najpierw wymaga obserwacji. To z niej dopiero wyłania się metoda. Owszem, są takie psy, że warto wyciągnąć je z kąta i pokazać, że nie jest strasznie, ale w ogromnej większości przypadków potrzebny jest czas, i tylko czas, a przy tym obserwacja i drobne kroki robią dobrą robotę.

Chcę jeszcze raz podkreślić, że trzeba o tym pamiętać, szczególnie na samym początku. Należy dać zwierzęciu spokój i czas. Ludzie często biorąc psa, na przykład ze schroniska, chcą go od razu przytulać, głaskać i pokazać, że oto będzie dobrze. A w ten sposób możemy wywołać skrajne zachowania u psa, szczególnie takiego, który jest wystraszony. I wtedy taki biedulek trafia jeszcze tego samego dnia z powrotem do schroniska, bo „to jakiś wariat, rzucił się i mnie ugryzł”. A tymczasem ja w takiej sytuacji, kiedy byłabym wywieziona gdzieś daleko, gdybym była przerażona, też bym nie chciała, żeby obcy ludzie mnie przytulali, głaskali po głowie i mówili, że oto teraz będziemy szczęśliwi. Jesteśmy stworzeniami, które czują bardzo podobnie.

Co mnie cieszy? Zawsze to, że zmieniam ich los. To, że mogę nań wpłynąć i że te psy, które są tak zalęknione, cierpiące na agresję lękową, są w stanie od nowa zaufać człowiekowi i cieszyć się życiem. A jak już trafiają do domu, gdzie są szczęśliwe, to w ogóle jest radość. Bo o ile u mnie oczywiście nie dzieje im się krzywda, to to nie jest rozwiązanie. Tak jak już rozmawiałyśmy: w stadzie zawsze są jakieś przepychanki, rywalizacja, jestem tu tylko ja, więc nie jestem w stanie wszystkim poświęcić tyle uwagi, ile by potrzebowały, więc moment, w którym trafiają do nowego domu jest najlepszą nagrodą, jaką tylko można dostać, nawet jeśli jest ciężko i trudno. Są bowiem też psy znerwicowane, które ujadają całymi nocami, walczą z innymi, na które cały czas muszę mieć oko, bo nie lubię zamykania, izolowania.

I wiadomo, że są tu czasem sceny dantejskie, i człowiek nie śpi, i ma chwile zwątpienia, bo pracuje z psem, a to nie przynosi żadnego rezultatu. Była na przykład sunia, rottweiler, która potrzebowała sześciu lat na to, żeby się przestać bać. Tak potwornie się bała, że nie była nawet w stanie się bronić. Można z nią było zrobić wszystko, bo po prostu zamierała, była cegłą, kamieniem. Jak wchodziłam do pokoju, to wstrzymywała oddech. Nie jadła przy mnie długi czas, na dwór wychodziła tylko o świcie i o zmierzchu, więc nie raz było tak, że siedziałam o trzeciej nad ranem na tarasie, z oczami „na zapałki”, żeby nie zasnąć, a ona wyszła… spadł listek i ona znowu fruuu! do pokoju. Trzeba było ją wtedy namawiać na to, by wystawiła nos na dwór. I przy takich lękowych zwierzętach bardzo dużą robotę robią inne psy.

Cieszą mnie informacje, które dostaję z nowego domu, że psy są tam szczęśliwe. Zawsze się staram pozostawać w kontakcie, ale też nie być upierdliwą, nie wydzwaniać i tak dalej. Każdemu nowemu właścicielowi natomiast obiecuję, i wywiązuję się z tego, że jeśli jest jakiś problem, to pomagamy. Dwa razy się też zdarzyło, że pies do mnie wrócił. Zawsze proszę – to też jest zresztą w umowie – że jeśli coś jest nie tak, to należy mówić szczerze, ja przyjeżdżam i zabieram podopiecznego.

Zdarza się też, że przychodzą do mnie zwierzęta po to, żeby spokojnie umrzeć, bo na przykład dzwonią dziewczyny ze schroniska i mówią, że jest pies, który ma raka, i chciałyby, żeby chociaż na chwilę zaznał domu. I to też jest cudowne, że pies, który miał już umierać za tydzień, żył jeszcze przez dwa lata, bo uznał, że „ha, ha, ale fajnie!”. Był chudy jak nieszczęście, aż wszystko bolało, jak na niego patrzyłam, na początku był też taki, jakby żył kiedyś w zamknięciu, nie znał dotyku, aż w końcu przychodził do mnie i kładł mi łeb na kolanach, żeby go głaskać i przytulać. Nie ma nic piękniejszego, niż to, że nawet na te ostatnie pięć minut życia widzimy, że pies zaczyna żyć. Bo to wcześniej, to była tylko wegetacja. Takie rzeczy naprawdę bardzo cieszą i nigdy nie liczę tego ani w kategoriach pieniędzy, ani straconego czasu. Oczywiście nie raz sama jestem wykończona i muszę wyjść, policzyć do dziesięciu, bo ten tu szczeka, ten jęczy, ten się znowu zlał, a tamten narobił kupy w całym domu. Nie raz są cyrki, ale jak się widzi, że leczenie przynosi efekty, to nawet z kupy można się cieszyć.

Są oczywiście chmurki, szczególnie wtedy, kiedy te staruszki odchodzą, kiedy widać, że pies zaczyna przygasać. Uważam, że nie wolno trzymać ich na siłę przy życiu, czy dla własnego widzimisię, czy dlatego, że trudno mi się rozstać. Dla nich to jest tylko cierpienie. A możemy im pomóc odejść godnie. Czasem jest tak, że nie mam siły nawet płakać i dopada mnie dopiero za tydzień. Ale zawsze sobie mówię, że „zrobiłaś wszystko, co mogłaś, przynajmniej nie zdychał – i to dosłownie – gdzieś na polu, głodny, z otwartą raną”.

Jak już mówiłam, teraz robię trochę mniej, ale też wiem, że jest nowe pokolenie, które ma więcej siły i jest chętne do tego, żeby pomagać. A ja robię na tyle, na ile mogę.

 

– Już na wejściu przedstawiłaś nam Dyzia, czarnego kundelka, który nie widzi, przestrzegając, że lepiej go nie głaskać, bo nas nie zna i może się wystraszyć. Powiesz nam coś więcej o swoich niewidomych podopiecznych, którymi miałaś okazję się opiekować przez te lata?

– Jeśli chodzi o niewidome czworonogi, to pierwszy raz parę lat temu trafił do mnie niewidomy pies, i powiem szczerze, mimo że miałam duże doświadczenie w opiece nad czworonogami – to trochę się tego przestraszyłam. Bo jak? Jak ja sobie poradzę? W jaki sposób on będzie funkcjonował, znajdował sobie drogę do miski chociażby? Miałam obawy, jak pewnie każdy, kto zastanawiałby się nad przygarnięciem takiego psa. I wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, żeby zadzwonić do znajomej dziewczyny, która miała niewidomego zwierzaka, i wypytać o wszystko. To ona właśnie bardzo szybko mnie uspokoiła. Kiedy zalałam ją pytaniami: co mam robić, jak mam robić, jak ja sobie w ogóle dam radę, powiedziała: „nie ma na to recepty i w ogóle się tym nie stresuj. Będziesz robiła to instynktownie, a on [niewidomy pies] sobie świetnie poradzi. Daj mu tylko wsparcie, postaraj się zwracać uwagę na jego zachowanie, bo z tego zachowania sobie wyczytasz, kiedy się czegoś obawia, kiedy mu trzeba pomóc, kiedy powinnaś mu coś pokazać lub zaklaskać w ręce, żeby cię znalazł”. Dyzio [tu wskazuje na małego, czarnego kundelka siedzącego sobie spokojnie u jej stóp] nie widzi, a do tego ma coraz słabszy słuch, więc w jego przypadku występuje jeszcze ta trudność, że samo wołanie, cmokanie nie zawsze jest dla niego wskazówką. Dlatego jak tylko zauważyłam, że gorzej słyszy, zaczęłam głośno klaskać [tu rozlega się klaskanie]. I już Dyzio idzie do mnie, bo wie, że to ja i gdzie jestem, tak? [pochyla się nad psem, żeby go pogłaskać]. Dyzio też na początku nawet mnie się bał dawać dotykać, bo nie wiedział, gdzie jest, słyszał inne psy, jakieś obce dźwięki, to było dla niego za dużo. Wszystko było przerażające, nieznane, więc na każdy dotyk też reagował, może nie agresją, natomiast takim lękiem, kłapaniem, szczekaniem, piszczeniem. Starał się bronić, bo nie wiedział, co go czeka. Natomiast w tej chwili już na tyle mi zaufał, że sobie świetnie radzimy. Doskonale wie, gdzie jest miska z wodą, przychodzi na jedzenie. Tutaj mamy taki… [kontrolnie zerka na psa siedzącego u jej stóp] teraz nie będę tego prezentować, bo się zachęci, będzie myślał, że mu jedzenie chcę dać… ale mamy tutaj taki murek, w który stukam miseczką i on już, choćby był na końcu mieszkania, wie, że jest pora karmienia i za chwilę zasuwa, tak że hej. Nawet jeśli na drodze ma jakieś przeszkody, to i tak sobie świetnie radzi.

 

– Jak?

– Trzeba pamiętać o tym, że psy mają swoje wąsy, czyli tak zwane „wibrysy”. Są one potrzebne każdemu zwierzęciu, natomiast niewidome psy posługują się nimi w szczególnym stopniu. Są to bowiem takie ich receptory, które odbierają otoczenie, a więc dzięki nim nie wpadają na przedmioty znajdujące się na ich drodze. A nawet jeśli na początku wpadają, to też sobie świetnie radzą, bo za chwileczkę się wycofują i zmieniają kurs. Na przyszłość oczywiście zapamiętują, żeby nie wpadać [śmiech]. Utrata wzroku czy wrodzona ślepota nie jest dla nich jakimś wielkim nieszczęściem, tak sobie myślę przynajmniej. Pies co prawda mi tego nie powie, ale tak obserwując – teraz już latami – widzę, że na pewno psy, czy zwierzęta w ogóle, sobie szybciej poradzą niż człowiek, a to ze względu na to, że one chyba nie mają czegoś takiego, co można nazwać „poczuciem straty”, tylko przechodzą nad tym niejako automatycznie: muszą sobie poradzić i już. Trzeba pamiętać o tym, że jest też różnica między psami, które traciły wzrok powoli, na skutek na przykład choroby, zaćmy, nieleczonej tarczycy i tak dalej, a takimi, które na skutek jakiegoś urazu czy po wypadku nagle przestają widzieć. Te pierwsze miały więcej czasu, żeby poradzić sobie ze swoim niewidzeniem, bo zmiana następowała powoli. A już najłatwiej mają te – tak przynajmniej sobie myślę – które urodziły się niewidome, bo już od początku zupełnie inaczej posługiwały się czy węchem, czy słuchem, czy właśnie swoimi wąsikami.

 

– Z tego, co mówiłaś wcześniej, to część zwierzaków idzie do nowych właścicieli, a część zostaje. Jak jest z tymi niewidomymi? Zostają, czy znajdują nowe domy?

– Bywało i tak, i tak. Czasem jak zwierzęta przychodzą, to już z góry wiem, że te konkretne zostaną, tak jak ten nasz Dyzio. On tu się czuje bezpiecznie, a w nowym miejscu by się znów stresował. Nie chcę mu tego fundować. Była zresztą próba, u moich znajomych, ale było to straszne: trzy doby nikt nie spał, on nie chciał jeść i tak rozpaczał, że wreszcie uznaliśmy, że nie będziemy na siłę go uszczęśliwiać. Myślałam po prostu, że będzie mu łatwiej bez stada, bo w stadzie on jednak jest słabszy i też może mieć tutaj różne nieprzyjemności. A to go ktoś szturchnie, a to przyatakuje, bo on nie widzi, na przykład, że stoi nad patykiem, a że któraś z dziewczyn uwielbia akurat ten konkretny patyk, to mu zrobi „Łuu!” i go tam po psiemu ustawi. Muszę go mieć cały czas na oku, żeby nikt mu tu krzywdy nie zrobił. Zresztą, on jak się poczuje zagrożony, to mnie woła. Właściwie z każdym niewidomym psem tak było, że jak się zgubił, czy nie radził sobie, to wołał. Szczególnie taki pudelek, który prawdopodobnie nagle stracił wzrok. On był akurat strasznie zagubiony w tej ciemności i właściwie przez pierwsze dni uczyłam go drogi do miski i do wyjścia, żeby wiedział, gdzie się wychodzi na dwór. Klepałam na przykład w kanapę, żeby wiedział, w którym jest miejscu.

Z kolei jeśli chodzi o drugi biegun, to był jeden taki pies, który na tyle świetnie sobie radził, że w życiu byś nie powiedziała, że ma problem z oczami. Być może od dawna nie widział, albo może w ogóle się taki urodził. Trafił w każdym razie do jednego ze schronisk, gdzie wypatrzyła go moja koleżanka. Ona zresztą miała wcześniej niewidome psy i – mimo to – przez dłuższy czas nie miała w ogóle świadomości, że ten pies nie widzi, tak doskonale sobie radził. Sprawiał on co prawda wrażenie psa lękliwego, zawsze się gdzieś tam skradał, podchodził tak niepewnie, ale później, jak już się zapoznaliśmy, to przychodził chętnie. Nigdy na nic nie wpadł, wskakiwał nawet na parapet, żeby „popatrzeć sobie przez okno”. Być może widział jakieś cienie i światło, nie wiem, ale na pewno słyszał lepiej, siedząc przy oknie. Niektóre niewidome psy zresztą boją się tego poczucia światła, bo „coś im się tam dzieje w tych oczach”, a one nie rozumieją co. Pies został w każdym razie adoptowany. I myśmy same nie mogły uwierzyć, jakie jesteśmy durne (każda z nas już miała przecież niewidome psy), kiedy ta nowa właścicielka powiedziała nam, że na wizycie lekarskiej okazało się, że pies nie widzi. A zabrała go do lekarza dlatego, że wydawało jej się, że może psa boli głowa, że jakoś tak dziwnie chodzi. A on się inaczej poruszał właśnie dlatego, że był w nowym miejscu, którego jeszcze nie znał. Szczęśliwie, jak już ta pani się dowiedziała, co mu dolega, to też mu pomagała żyć, nie załamując rąk, tylko prowadząc, kiedy czegoś szukał. Natomiast jeśli byś popatrzyła na tego psa i nie wiedziała o tym, uwierz mi, że w życiu by ci nie przyszło do głowy, że on nie widzi. Pokażę zresztą filmik. [I faktycznie, na filmiku dwa psy szaleją po łące, na której rosły krzaki. Jeden pies ma przy adresatce dzwoneczek. Drugi – ten niewidomy – w tym swoim szaleńczym hasaniu był w stanie wyhamować odpowiednio przed krzaczkiem, tak by na niego nie wpaść].

 

– Czyli niewidome pieski zostawały już raczej u ciebie na stałe?

– Tylko jednemu z moich psich „ślepaczków” udało się znaleźć dom. Niestety, ludzi, którzy chcą się podjąć opieki nad niewidomymi psami, trzeba ze świecą szukać. Nie jest oczywiście tak, że nikt by nie chciał, jest wielu ludzi, którzy się pochylą nad ich losem, natomiast sami nie widzą siebie w roli opiekuna takiego psa, uważają, że sobie nie poradzą, że trzeba stworzyć specjalne warunki, że codzienne życie wygląda dużo inaczej. Boją się, bo tego nie znają. Chciałabym podkreślić, że zwierzę w jakikolwiek sposób niepełnosprawne: na wózku, niewidome czy niesłyszące to nie jest nie do zrealizowania pomysł na adopcję. Czasem wręcz jest łatwiej zaopiekować się niewidomym staruszkiem, spokojnym, ułożonym, który ma z nami więź, a świetnie też sobie radzi na spacerach, niż ślicznym, młodziutkim, na przykład terierkiem, który zje całe mieszkanie, będzie podgryzał dzieci i stwarzał problemy wychowawcze.

 

– No właśnie, czy adoptując takiego zwierzaka, trzeba jakoś specjalnie przygotować otoczenie?

– Takie zwierzęta bardzo szybko się uczą. Dyzio na przykład wie, gdzie ma miskę z wodą i że po drodze do niej są schody. Na początku kilka razy się w nie władował, a teraz już zna tę odległość, która jest stąd do schodów, więc tu sobie idzie dziarsko, a tam zwalnia i przeszkodę omija. Czasem musi zawrócić, bo się gdzieś tam zagalopuje, ale zaraz znajdzie drogę i „o, jest miska, gitara, wszystko gra”.

Także generalnie takie zwierzaki świetnie sobie radzą. Poznają podłoże łapami, albo otoczenie za pomocą wibrysów, ucha czy pyska. Poprzednio miałam takiego staruszka, który (też nie znam jego historii) dosyć długo uczył się topografii całego domu, gubił się często, ale sprawdzał sobie czy to pyskiem, czy uszami, gdzie jest na przykład sufit klatki (w której mógł się schować, kiedy potrzebował spokoju), żeby się nie nadziać, przechodząc przez drzwiczki.

Wracając do głównego pytania: najważniejsze jest, żeby – jeśli już mamy niewidome zwierzę – to w przyszłości nie zmieniać ustawienia mebli czy położenia misek. Ja natomiast na początku (mając też inne psy) zawsze zapewniam taką oazę, gdzie będzie cichutko, prosta droga do miski i do wyjścia, albo właśnie taką klateczkę, w której będzie się czuł bezpiecznie, psy mu nie będą przeszkadzały, aż nie zacznie sam wychodzić. I właściwie przez pierwsze dni jestem przy nim, żeby mu wskazywać drogę.

Pies, o którym wspomniałam przed chwilą, tak właśnie zaczynał. Klepałam po drodze w meble, bo też są to różne dźwięki i wreszcie w szybę od balkonu czy drzwi, że oto wychodzimy. Później już też kojarzył odgłos naciskanej klamki i automatycznie był gotowy do wyjścia. Najważniejsze jest to, żeby w pierwszych dniach wspierać tego psa i znaleźć sposób na to, żeby był w stanie jakoś się zorientować w przestrzeni. Nie stosowałam natomiast żadnych cudów, żeby się przygotowywać.

Tak jak opowiadałam, kiedy miałam pierwszego niewidomego psa, to ja spanikowałam, a koleżanka mi powiedziała: „zobaczysz, to wszystko będzie się działo instynktownie. Nic nie planuj, nie kombinuj, nie czytaj, patrz tylko na niego, na to, czego on potrzebuje”. I rzeczywiście tak było i jest tak do dziś. Przychodzi niewidomy pies, z różnymi swoimi lękami, jeden świetnie sobie radzi i się w ogóle nie przejmuje, inny rozpacza, bo się boi, bo właśnie nagle stracił wzrok, ale to są wszystko rzeczy do przepracowania, do przerobienia, i później żyje zupełnie normalnie.

 

– W Internecie można natknąć się na filmiki, na których widać, jak jeden pies pomaga drugiemu, niewidomemu. Czy rozważającym adopcję doradzałabyś wzięcie od razu dwóch nowych zwierząt, niewidomego zwierzaka do domu, gdzie już są inne, czy może samego?

– Ja w ogóle jestem zawsze za tym, żeby (oczywiście bez przesady, bo stado wcale nie jest dobre dla psów, dlatego że nie dajemy im tyle uwagi, ile potrzebują, a do tego muszą cały czas ze sobą konkurować itp.) adoptować parę kotów czy psów. Zależy to też oczywiście od tego, jak je dobierzemy, bo czasem mogą tak się dobrać, że jeden drugiego będzie wnerwiał do końca swoich dni, tak jak to i z ludźmi bywa. I wcale to nie jest dobre. Dlatego czasem, jak ludzie ode mnie biorą zwierzęta na tzw. „dokocenie” czy „dopsienie”, to zawsze jest to taka bardzo luźna adopcja, w takim sensie, że najpierw państwo do mnie przyjeżdżają, później ja do nich, żeby zwierzak zobaczył, jak się będzie czuł w nowym miejscu. Jeśli jest taka potrzeba, to możemy się kilkukrotnie spotkać. To też oczywiście zależy wszystko od zwierzęcia i tego, jak się zachowuje. Bo jeżeli się czuje dobrze, nie boi się, jest to tylko kwestia nowości, z którą sobie świetnie poradzi, to się nie bawimy w takie rzeczy, ale ponieważ ja się zajmuję głównie zwierzętami albo chorymi, albo z zaburzeniami, z lękami i tak dalej, no to najczęściej te adopcje polegają właśnie na tym, że się spotykamy kilka razy (niezależnie w sumie od tego, czy w domu są już inne zwierzęta, czy nie), żeby zwierzę złapało kontakt z nową osobą i żeby było ufne, bo wtedy można z nim pracować.

Jeśli chodzi o to łączenie [adoptowanie dwóch zwierząt albo dołączanie psa do już mieszkających w danym miejscu], to faktycznie miewałam dobre doświadczenia, kiedy jeden pies był niewidomy, a drugi – jego oczami. Tylko podkreślam, rozważając taką adopcję, musimy mieć na względzie, czy te psy się dogadają. Bo czasem faktycznie jest tak, jak w scenach z amerykańskiego filmu, że jeden pies jest przewodnikiem dla drugiego. I wtedy to, jak one się ze sobą dogadują i jak ten ze wzrokiem jest wsparciem dla tego, który nie widzi, to coś pięknego. Ale bywa też tak, że niewidomy pies jest stetryczałym staruszkiem, którego wszystko wnerwia, najlepiej, żeby go nikt nie ruszał. W takim przypadku inne psy będą go tylko denerwować.

Bywa wreszcie też tak, że te „ślepaczki” żyją pojedynczo i dzięki temu, że trafiły do osób, które już nie pracują, czy takich, które mogą pracować z domu, to dostają więcej uwagi. Psy te wychodzą częściej na spacery, mają więcej uwagi. Wtedy też można się skupić bardziej nad ich lękami.

Trzeba też pamiętać o tym, że jeśli jest dwójka, to jeden może trochę ograniczać drugiego. Może być tak, jak na tym filmiku, który pokazałam, że obydwa się świetnie bawią i biegają, ale bywa też tak, że jeden pies jest młody, chciałby się bawić i biegać, a ten drugi, niewidomy, jest na przykład jeszcze lękowy, nie ma tej pewności poruszania się. Skupiając się na niewidomym psie, bo jemu siłą rzeczy jest potrzebne większe wsparcie, ograniczamy jednocześnie frajdę spaceru temu, który chciałby pobiegać, poszaleć i powygłupiać się.

Wszystko więc zależy od tego, do kogo te zwierzęta trafiają, do jakich warunków i od tego, czy będziemy mieli kogoś, kto nas wesprze chociażby w ten sposób, że na przykład pójdzie najpierw „wyszaleć” młodszego psa, a potem wybierze się razem z nami na wspólny spacer z tym niewidomym. 

 

– Czy są różnice w tym, jak sobie radzą niewidome psy i koty?

– Nie miałam nigdy do czynienia z niewidomymi kotami. Generalnie jakoś tak się podziało, że się bardziej zajmuję psami. Na pewno są to w ogóle dwie inne historie. Myślę, że niewidomy kot będzie już tylko kotem niewychodzącym, dla jego własnego bezpieczeństwa. Nie sądzę, żeby były takie przypadki – chociaż nie wiem tego na pewno – żebyśmy prowadzali niewidomego kota na smyczy czy szelkach. Natomiast niewidomy pies, tak mi się wydaje, ma większe pole do życia: nie tylko mieszkanie, a i ogród czy łąka, czy spacery.

 

– Co byś powiedziała właścicielom psów, kotów, którzy zauważyli, że z ich pupilami zaczyna się coś dziać, właśnie na przykład zaczynają tracić wzrok?

– To, co zawsze powtarzam: od siódmego roku życia pies się zaczyna starzeć. I od siódmego roku życia, co rok, należy robić badania kontrolne krwi, taki ogólny „przegląd psa”. Jeżeli widzimy jakiekolwiek symptomy – niezależnie od wieku psa – to nie zwalamy tego na „gorszy dzień”, bo nie ma czegoś takiego. U człowieka może być „gorszy dzień”, bo on sam sobie jest w stanie przetłumaczyć, przeczytać, że jak go tam coś boli, to może sobie wziąć aspirynę, albo właśnie czym prędzej zgłosić się do lekarza, natomiast u zwierzęcia, jeśli są jakiekolwiek symptomy, to nie czekamy, tylko gnamy do lekarza po pomoc. Czasem po to, żeby się uspokoić, a czasem po to, żeby zapobiec najgorszemu. Pracuję w lecznicy, więc widzę, jak często ludzie bagatelizują problem. Gdyby byli dzień wcześniej, godzinę wcześniej, to można by było to zwierzę uratować. A niestety często jest tak, że „a bo ja myślałem/myślałam…”, albo da zwierzęciu jeszcze jakieś leki i później zdziwiony, że pies się zatruł i umarł.

A jeśli chodzi o niepełnosprawność zwierzaków, to bać się jej absolutnie nie należy. Ludzie się boją takiego obowiązku, jak przy zwierzętach leżących: że wymaga więcej zabiegów higienicznych i tak dalej. Natomiast jest tak, że zwierzęta nie mają ani poczucia straty, ani depresji, one po prostu z automatu przechodzą w tryb, w który muszą. „Jeśli nie działa mi jedna noga, to sobie chodzę na trzech. Nie działają mi dwie? To se będę ciągnął po ziemi tyłek”. I czasem jak się rozpędzą, to nie wyrabiają się na zakręcie. Są zresztą sprzęty dla niepełnosprawnych zwierząt: czy wózki, czy „ślizgacze” (worki z bardzo śliskiego materiału zakładane na obrożę, żeby pies się nie pobrudził, biegając po błocie), a dla niewidomych zwierząt obręcze doczepiane do obroży, które osłaniają pysk albo specjalne okularki, dzięki którym chronione są oczy zwierzęcia. Takie sprzęty pomagają im funkcjonować i cieszyć się życiem. Można je kupić w sklepach zoologicznych, a powstały właśnie z obserwacji i odpowiedzi na potrzeby niepełnosprawnych zwierzaków.

 

– Jak wam pomóc?

– Nie mamy do tej pory „jednego procenta”, za to organizowane są zbiórki, czy to w szkołach, czy w zakładach pracy. Zawsze przed takimi akcjami staramy się uzgadniać, co jest potrzebne, w szczególności jeśli chodzi o rodzaje karmy, bo moim psiakom nie mogę dać „czegokolwiek”. Generalnie zazwyczaj lista jest bardzo podobna: zawsze są potrzebne podkłady (bo to przy staruszkach czy do sprzątania jest niezwykle potrzebne), „chemia” (ja tu „latam na miotle” dzień i noc, bo zawsze jest jakieś sprzątanie i po psach, i po kotach), a jeśli karma, to konkretny rodzaj. Jeśli ktoś chciałby zorganizować zbiórkę, bardzo chętnie odpowiem na wszystkie pytania. Można też wpłacać darowizny na nasze konto bankowe.

 

Fundacja na Rzecz Zwierząt Hossa

Bank Millenium

90116022020000000226382828

  1. Akacjowa 92 05-080 Koczargi Stare

telefon: 787 285 072

adres e-mail: izabellahinz.ih@gmail.com

 

Jak już wspominałam na początku tego tekstu, nowy (miejmy nadzieję, że lepszy) rok rozhulał się już na dobre. Styczeń i luty zazwyczaj są czasem sprawdzania, jak mocne są nasze postanowienia noworoczne. Kto wie, może jednym z tych, które się utrzymają będzie zaangażowanie się w pomoc naszym „braciom mniejszym”?

 

Wszystkiego, co najlepsze życzą:

Anna Kołowiecka, Izabella Hinz, Dyzio i cała ferajna znajdująca się pod opieką Fundacji na Rzecz Zwierząt Hossa.

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2018–2021 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.