Treść strony
Zawsze jest inne wyjście, czyli „Plan B”
Tyflogaleria w Warszawie przyzwyczaiła już swoich bywalców do comiesięcznych spotkań z filmem z audiodeskrypcją. Z filmem dobrym, skłaniającym do refleksji, niekiedy wręcz ambitnym. Tym razem na tapetę poszedł repertuar nieco lżejszy, choć może tylko pozornie. Zwiastuny „Planu B” sugerują widzowi komedię romantyczną, tymczasem dostajemy po oczach i po sercu dramatem. No, w najlepszym razie – komediodramatem.
Produkcja Kingi Dębskiej jest trochę flirtem własnej koncepcji autorki z wymogami kina komercyjnego. I dlatego może jest mniej ciekawym dziełem niż poprzedni obraz tej reżyserki pt. „Moje córki krowy”. Niemniej jest to film wart obejrzenia, mówi o ludzkich uczuciach, życiowych perypetiach i sposobach wyjścia na prostą, trafiając swą estetyką w gust nowoczesnego widza.
Czwórkę bohaterów poznajemy bowiem poprzez krótkie, wyrywkowe, jakby fragmentaryczne sekwencje z ich życia. Wartka akcja i szybki montaż sprawiają, że charakterystyki postaci są zaledwie naszkicowane, choć w tym szkicu dość wyraziste. Dialogi błyskotliwe, ale na pewno nie porażają głębią. Nasi bohaterowie, z jednym wyjątkiem, to przedstawiciele współczesnej klasy średniej, dobrze ubrani, w modnych mieszkaniach, borykający się głównie z samotnością i niezrozumieniem, czyli problemami dość typowymi dla tej grupy. Niektórych recenzentów to razi, mnie jakoś nie.
Poznajemy postacie filmowe w momencie szczególnym – to moment życiowego kryzysu, kiedy wszystko, co znane, się rozpada, a na horyzoncie nie widać nic nowego. Trzeba to nowe stworzyć, odnaleźć, a może samo się niespodziewanie pojawi? I właśnie, gdy jest już tylko rozpacz i beznadzieja, losy naszej czwórki niespodziewanie się zazębiają. W nowych konfiguracjach bohaterowie odnajdują nowe cele, drogi, nowych siebie. Dzieje się tak, bo pomimo cierpienia są otwarci, także na dawanie, a nie tylko branie, mają serce i emocje. Te rozwiązania mają pozór przypadku, ale przypadkowe nie są. Są za to bardzo różne – to miłość, przyjaźń, pasja życiowa, a nawet… zwierzę, które o 180 stopni zmienia czyjeś życie.
O ile cały film zostawia widzowi margines do refleksji, o tyle z finałem jest już gorzej. Koncert, w czasie którego młoda artystka śpiewa znaną piosenkę Młynarskiego „Jeszcze w zielone gramy” jest nieco zbyt łatwym happy endem i trochę nam film banalizuje, jest jak gdyby za bardzo „dopowiedziany”.
Atutem filmu jest na pewno obsada – Olszówka, Preis, Dziędziel, a szczególnie fantastyczny Dorociński w roli Mirka. Ich gra sprawia, że obraz Dębskiej, mimo płytszych momentów, jest żywy, spontaniczny i autentyczny, ogląda się go z zapartym tchem. A o to chyba też chodzi w kinie. Nie każdy film musi być wybitny, wystarczy czasem, że jest dobry. Swoją drogą, ciekawa jestem następnego pomysłu pani reżyser, który wchodzi właśnie do kin – „Zabawa, zabawa i już po zabawie”.
Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników
Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2018–2021 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Dodano: 15-02-2019 16:11:45