Treść strony

 

W pułapce samotności - Izabela Galicka

(„Kobiety bez znaczenia” Alana Bennetta, Teatr Dramatyczny w Warszawie)

Samotność jest chyba największym problemem współczesności. Zwłaszcza w wielkich miastach, gdzie żyjemy anonimowo i często mamy kłopoty ze stworzeniem relacji z drugim człowiekiem. Postawa wycofania prowadzi do alienacji i wewnętrznej pustki, którą wypełnia się rzeczami na pozór tylko istotnymi. Problemy z samotnością mają bohaterki dwóch monologów z cyklu „Gadające głowy” (Talking Heads” współczesnego angielskiego dramaturga, Alana Bennetta.

Dlaczego taki właśnie tytuł? Margaret i Irene, bohaterki dwóch monologów, krańcowo się od siebie różnią – temperamentem, osobowością, podejściem do życia. Obie jednak są wyizolowane, nie potrafią czy nie chcą nawiązać głębszych relacji międzyludzkich. Dlatego ich życie to psychiczna i duchowa próżnia, a ich dramatem jest to, że nie mają one znaczenia dla innych ludzi, a tym samym ich życie przestaje mieć sens. Nie mogą tego zmienić. Rozpaczliwe usiłowania zapełnienia pustki, wynikające z lęku, że obsuną się w nicość.

Jako pierwszą poznajemy Margaret. Jest to starsza, elegancka i dystyngowana kobieta, pracownik (możemy się domyślać) jakiejś wielkiej korporacji. Jej relacje z ludźmi ograniczają się do firmy, w której pracuje, cała jest skupiona na życiu zawodowym i stosunkach towarzyskich w swojej firmie. Żyje ploteczkami – kto obok kogo usiadł, kto co komu powiedział. To powierzchowne istnienie i niezdrowa fascynacja młodym dyrektorem stanowią jej całe życie. Jednocześnie trwa w złudzeniach, że jest kimś nieodzownym w swoim miejscu pracy, że jest podporą korporacji. Mimo to Margaret budzi sympatię widza, jest naiwna, ale uczynna, pracowita i nieco rozpaczliwie stara się wszystko wykonać perfekcyjnie. Kryzys przychodzi wraz z ciężką chorobą – w szpitalu kobieta musi się skonfrontować z prawdą o samej sobie. Sporadyczne odwiedziny współpracowników szybko się kończą, ukochana firma zapomina o niej, nawet jej stanowisko przejmuje ktoś inny. Margaret zostaje w cierpieniu i absolutnej izolacji. Ta świadomość zabija ją psychicznie i fizycznie. Nie mogąc znieść tego, że dla nikogo nie jest ważna, stara się usilnie pomagać innym pacjentom. A jednak odchodzi z przerażającą pewnością, że jej życie rzeczywiście dla nikogo nie miało większego znaczenia. Scena, gdy bohaterka monologu obserwuje swoje wypadające po chemioterapii włosy, gdy czuje rozpad własnego ciała w absolutnej samotności, jest autentycznie porażająca.

Z kolei druga bohaterka, Irene, jest przeciwieństwem Margaret. Nie budzi naszej sympatii, to po prostu „paskudna baba”, zgorzkniała, roszczeniowa, zawistna. Jedyną bliską jej osobą była matka, po jej śmierci kobieta utknęła w emocjonalnej pustce i zaczęły się poważne problemy. Sensem jej życia stało się podglądanie sąsiadów i oczernianie ich donosami. Pomówienia były oparte na urojeniach Irene, stała się ona podejrzliwa i nieufna, wszystkim przypisywała złe intencje. Zanudzała też wszelakie instytucje petycjami w rozmaitych sprawach. Robiła to jednak nie tyle dla dobra społeczeństwa, jak sama twierdziła, ale po to, by poczuć się ważna, poczuć, że jej wyalienowane z rzeczywistości życie ma jakieś znaczenie. Sprawy Irene przybierają nieoczekiwany obrót – za swoje zachowanie trafia w końcu do więzienia. Paradoksalnie to miejsce staje się dla niej wyzwoleniem z samotności. Nawiązuje więź z innymi kobietami, uczy się palić, przeklinać, ale pierwszy raz od śmierci matki nie jest sama. Tu czuje się naprawdę szczęśliwa.

Sztuka Bennetta to właściwie tragifarsa. Skłania do refleksji, może nawet do smutnej zadumy, ale epatuje też czarnym humorem. Reżyseria Grzegorza Chrapkiewicza – oszczędna w środkach, ale pełna wyrazu. Język bohaterek jest wartki, żywy, ale bez kolokwializmów, zapewne dużą rolę odegrał tu świetny przekład. To właśnie język wyczarowuje przed nami całą rzeczywistość bohaterek, także ich rzeczywistość psychiczną. Język buduje napięcie i grę emocji, on też trafia przez swoją sugestywność do uczuć i wyobraźni widza. W pewnym sensie możemy uznać, że teatr Bennetta wraca do źródeł, jest to teatr słowa i teatr aktora, jak w antyku.

Prawdziwy popis gry aktorskiej dały tu Halina Łabonarska jako Margaret i Małgorzata Niemirska jako Irene. U obu aktorek widać nie tylko wieloletnie aktorskie doświadczenie, ale mimo dojrzałego wieku, wręcz młodzieńczą pasję. Mimo, iż wypowiadają monologi, nawiązują z publicznością niesamowitą emocjonalną więź, nie tylko przykuwają uwagę odbiorców, ale wprost ich hipnotyzują, tak przekonująca jest ich gra. Jako osoba słabowidząca dostałam miejsce w pierwszym rzędzie, miałam więc możliwość śledzenia mimiki ich twarzy – „wchodziły” w daną rolę bezbłędnie.

Nieco mniej podobała mi się scenografia, choć nasiąknięcie sceny szarym światłem dobrze korespondowało z „przeciętnością” bohaterek. Jednak już dziwaczna konstrukcja z okien i krat czy łóżko szpitalne wydawały mi się zbędne. Nie wnosiły nic nowego, czego by nie stworzyły swą grą fenomenalne aktorki. I właśnie dla ich gry trzeba to przedstawienie koniecznie obejrzeć.

Izabela Galicka, filolog polski, kulturoznawca

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2018–2021 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.