Treść strony

 

W kraju lodu i ognia - Barbara Zarzecka

Dnie, które trwają tylko cztery godziny, siarczysty mróz i porywisty wiatr, kaskady wody zastygłe na bazaltowych skałach i ta wszechogarniająca biel – oto Islandia w wydaniu zimowym. Kraj lodu i ognia. Surowy, wymagający nauczyciel, który budzi respekt, ale którego lekcje uwielbiamy. Który uczy nas życiowej mądrości, wytrwałości i odpowiedzialności, hartuje na lata. Jego osobowość magnetyzuje, a wykłady zapisują się w pamięci nieścieralnym markerem.

Liczba osób, które w ciągu roku odwiedziły Islandię, jest ostatnimi czasy trzy razy większa od liczby jej mieszkańców. Nic dziwnego, że ludzi tak ciągnie na tę przedziwną wyspę. Zmęczeni zgiełkiem miast chcemy odpocząć od nadmiaru bodźców, a z drugiej strony lubimy przecież silne wrażenia. A Islandia daje i odpoczynek, i adrenalinę. Jest cicha, nieśpieszna, nieco senna i melancholijna, ale też: dzika, potężna, wybuchowa i niebezpieczna.

Trip bez wzroku

Nie jest łatwo podróżować po Islandii. Szczególnie gdy – tak jak nasza rodzinka – ma się problem ze wzrokiem i nie prowadzi się samochodu. Najłatwiejszą formą zwiedzania jest bowiem objechanie wyspy wypożyczonym autem. My za pierwszym razem wylecieliśmy na tę daleką wyspę sami, musieliśmy się więc trochę nagimnastykować, by dotrzeć do poszczególnych cudów przyrody. Dalekobieżne autobusy jeździły dość rzadko, więcej bywa ich latem, ale nawet wtedy do najważniejszych islandzkich atrakcji nie dojeżdżają autobusy podmiejskie. Oczywiście można wykupić wycieczki w jednej z firm podróżniczych, ale po pierwsze to ogromny koszt, po drugie – jesteśmy wtedy uzależnieni od programu zwiedzania, a my chcemy podróżować według własnych reguł, swoim tempem, i z przygodami, które czają się za każdym zakrętem takich samodzielnych podróży. Ale kto woli zapłacić i mieć wszystko uporządkowane, bez zbędnego błądzenia, z pilotem, który o wszystkim opowie – to proszę bardzo, oferta biur podróży na Islandii jest bardzo szeroka. Z naszego doświadczenia wynika, że bardziej przyjazny osobom z dysfunkcją wzroku jest przewoźnik Reykjavík Excursions. W konkurencyjnej firmie – Iceland Excursions nie ma zniżek, a na niektóre wycieczki w głąb kraju przewoźnik nie chce zabierać osób niewidomych, tłumacząc się względami bezpieczeństwa.

Podczas naszej pierwszej wyprawy znaleźliśmy też inny sposób na zwiedzanie: zapytaliśmy Gudrun – Islandkę, u której wynajmowaliśmy pokój, czy nie zechciałaby pokazać nam swojego kraju, oczywiście za odpowiednią opłatą. Zgodziła się i obwiozła po okolicznych atrakcjach. To była niesamowita przejażdżka, dzięki której zapałaliśmy prawdziwie gorącym uczuciem do tego zimnego kraju. Do tego stopnia pokochaliśmy Islandię, że chcemy się nią dzielić i co roku organizujemy trip po Islandii dla grupy naszych znajomych. Zabieramy około 10-15 osób. My zajmujemy się organizacją: wyszukujemy tanie połączenia, kupujemy bilety, wynajmujemy samochody, bukujemy noclegi. A znajomym z prawem jazdy mówimy wprost, że wszystkim się zajmiemy, ale chcielibyśmy, by tam na miejscu prowadzili auto. I to się sprawdza.

Must see

Co nas urzekło na Islandii? Gdy wybieramy się do Hiszpanii czy Włoch, nastawiamy się głównie na duże miasta, głośne, zatłoczone, pełne atrakcji, muzeów, galerii, knajp, centrów handlowych. Na Islandii jest zupełnie inaczej – do miasta nie ma po co jechać, najwięcej można zobaczyć na totalnym pustkowiu. Tu liczy się natura! Ona ma najwięcej do zaoferowania.

Turyści bardzo często rozpoczynają zwiedzanie od tzw. Złotego Kręgu. Mianem tym określa się trasę, na której leżą jedne z najbardziej spektakularnych miejsc na wyspie: park narodowy Thingvellir, pola geotermalne Geysir i wodospad Gullfoss. Atrakcje te położone są niedaleko od Reykjaviku i można je objechać w ciągu jednego dnia.

Thingvellir to emanująca spokojem dolina, położona nad największym islandzkim jeziorem Þingvallavatn, na terenie której zbierał się średniowieczny islandzki parlament (pierwszy w Europie). Tu również przebiega geologiczna granica wielkich płyt tektonicznych: północnoamerykańskiej i euroazjatyckiej. Choć Thingvellir to najstarszy na wyspie park narodowy, ci, którzy spodziewają się czegoś na kształt Białowieży, mogą się mocno rozczarować. Drzew tu jak na lekarstwo (jak zresztą na całej Islandii), jest za to rzeczka z małym wodospadem i ogromne skalne ściany wąwozu, które sprawiają wrażenie, jakby za chwilę miały runąć na człowieka. Miejsce to zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO i znaczy bardzo wiele dla mieszkańców wyspy. Nawet w styczniu pełno tu spacerowiczów, którzy wyraźnie nigdzie się nie spieszą.

Za to wodospadu Gulfoss, który tworzy spadająca w ponad 31-metrową przepaść rzeka Hvítá, nie da się zimą podziwiać zbyt długo, bo po prostu strasznie tu wieje. To dla nas dowód na to, że historie o wietrze, który przewraca furgonetki, są jednak prawdziwe. Złoty wodospad (bo tak tłumaczy się jego nazwę) latem robi większe wrażenie, ale zimą też ma swój urok. Huk wody, przejmujący wiatr, płachta śniegu obok i spieniona, na wpół zamarznięta woda tworzą zachwycającą, choć nieco mroczną scenerię, jak z baśni o królowej śniegu.

Jeszcze bardziej na wyobraźnię działa Geysir, miejscowość przyciągająca turystów polem geotermalnym, na którym zobaczyć możemy jeden z najpotężniejszych gejzerów świata – Strokkur. Źródło to mniej więcej co dziesięć minut wyrzuca słup wody wysoki nawet do 30 metrów. Wokół znajduje się kilka innych dziur w ziemi, w których gotuje się woda. Między innymi Geysir, który dziś jest w stanie uśpienia, ale przed laty wypluwał wrzącą wodę nawet do 80 metrów. Bulgoczące źródła, kłęby pary i wyjątkowo intensywny zapach siarki – to wszystko sprawia, że człowiek czuje się tu dość niepewnie. I do głowy przychodzi myśl: A co, jeśli nagle pod naszymi stopami rozstąpi się ziemia?

Chociaż nie lubię utartych szlaków, a fraza „cieszy się dużą popularnością wśród turystów” działa na mnie wręcz odpychająco, okazuje się, że w przypadku islandzkich „gwoździ programu” warto być konformistą. Tym bardziej że jednak nieco zboczyliśmy z wytyczonej trasy i stanęliśmy na skraju krateru wulkanu Grímsnes, by spojrzeć w zamarzniętą taflę jeziora Kerið, które się w nim utworzyło.

Trujący rekin i inne pyszności

Po długiej wycieczce pora coś przekąsić. Otwieramy opakowanie i pokój ogarnia straszliwy fetor. – My to mamy jeść?! – krzywi się jedna z uczestniczek wyprawy. – Tak, taka była umowa, my już jedliśmy i żyjemy – odpowiadamy jako organizatorzy wyjazdu. Po czym Robert z uśmiechem sięga po kawałeczek mięsa, które wygląda jak słonina i cuchnie… moczem. To właśnie jeden z islandzkich przysmaków – hákarl, czyli gnijące mięso rekina polarnego. Gatunek ten, za sprawą dużego stężenia mocznika i innych szkodliwych związków chemicznych, jest trujący. By jego mięso było jadalne, trzeba je poddać fermentacji. W tym celu wkłada się je na sześć tygodni do skrzyń (dawniej zakopywało się w ziemi), a następnie suszy, cały proces trwa prawie pół roku. Hákarl popija się kolejnym „specjałem” – wódką z ziemniaków z posmakiem kminku, zwaną czarną śmiercią (brennivin).

No cóż, islandzka kuchnia jest, delikatnie mówiąc, zaskakująca. Mieszanina owczych resztek ugotowana w żołądku, baranie jądra marynowane w serwatce, gotowana owcza głowa, pudding z wątroby owczej, bardzo „zapaszyste” suszone ryby, steki z wieloryba, mięso z maskonura czy konia, a do tego wszystkiego jeszcze lukrecja, którą trudno nazwać deserem. To najbardziej osobliwe z islandzkich przysmaków. Niektóre z nich chyba częściej jedzą spragnieni wrażeń turyści niż rdzenni mieszkańcy.

Z bardziej bezpiecznych islandzkich specjałów warto spróbować pysznej zupy, krem z homara, skyru – twarożku ze zsiadłego mleka, który w smaku przypomina nasz serek homogenizowany oraz Maltextraktu – napoju podobnego do polskiego podpiwku. Na Islandii dobra jest też kawa, którą Islandczycy piją w ogromnych ilościach. W wielu punktach jest ona darmowa (np. w bankach lub w supermarketach), a w niektórych oferowana jest tzw. wielka dolewka, czyli – gdy zapłacimy raz – możemy pić bez ograniczeń. Bardzo popularne są też: coca-cola, hot-dogi i nasz rodzimy wafelek Prince Polo. Ale najlepsza na Islandii jest… woda.

Gdzie diabeł gotuje

Zimną wodę można pić bez obaw prosto z kranu, jest naprawdę czysta i pyszna. Jednak gdy odkręcimy czerwony kurek, poczujemy zapach siarki. To dlatego, że woda, która płynie w kranach pochodzi z gorących źródeł.

Na wyspie jest ponad 250 terenów termalnych, a samych gorących źródeł jest kilka tysięcy, tych większych – około ośmiuset. Podróżując po kraju, możemy trafić na nie przypadkiem, zawsze jednak trzeba uważać, gdy się do nich zbliżamy, gdyż bywają naprawdę gorące. Te wysokotemperaturowe, które mają powyżej 200°C, znajdują się na terenach aktywnych stref wulkanicznych. Na całej wyspie jest ich 20-30 i łatwo je rozpoznać po oparach, syczeniu i charakterystycznym zapachu. Na Islandii mówi się, że w tych źródłach diabeł gotuje swą zupę. Takie czarcie kotły znajdują się na przykład niedaleko lotniska, w Krysuviku.

Energią geotermalną ogrzewanych jest prawie 90 procent domów. Używa się jej również do podgrzewania zimą ulic oraz do produkcji energii elektrycznej.

Kąpiele pod chmurką

Ciepła woda spod ziemi wypełnia także islandzkie baseny, które są jedyne w swoim rodzaju. Islandczycy przez cały rok kąpią się na zewnątrz. Dla Polaka korzystanie z tych basenów może być nie lada wyzwaniem. Trzeba odłożyć na bok nasze przyzwyczajenia i przywyknąć do widoku nagich ludzi. Pomiędzy szafkami a natryskami wszyscy chodzą w stroju Adama (a w szatniach damskich – Ewy), przed wejściem do pływalni trzeba wziąć prysznic bez stroju, nie ma zamykanych kabin, a obsługa zerka, czy na pewno nie zapomnieliśmy się wyszorować. W przebieralniach wiszą plakaty z instrukcją, m.in. w języku polskim, na których narysowana jest sylwetka człowieka z zaznaczonymi punktami, które należy dokładnie umyć. Naszych rodaków dziwi fakt, że nikt tam nie używa klapek ani czepków kąpielowych, nie ma rynienek z niby odkażającą wodą, a mimo to jest czysto i przyjemnie. Świetnym wynalazkiem, którego jeszcze nie spotkałam na żadnym polskim basenie, jest suszarka do stroju kąpielowego.

W porównaniu do innych dóbr i usług Islandii, wstęp na pływalnię kosztuje grosze. Cały bilet to często wydatek rzędu 15 złotych, bez względu na to, ile czasu spędzimy na basenie, nikt nie wylicza nam minut, możemy nawet cały dzień siedzieć w wodzie. Osoby niewidome zazwyczaj wchodzą za darmo, opiekun – w zależności od basenu – kupuje bilet normalny, ulgowy lub nie płaci nic. Dzieci do lat sześciu mają wstęp bezpłatny.

Ktoś mógłby powiedzieć, że pławiąc się w wodzie, traciliśmy czas, który mogliśmy przeznaczyć na zwiedzanie. Przecież w Polsce też mamy baseny. Nic bardziej mylnego! Islandzkie pływalnie są zupełnie inne od naszych.

W każdej jest kilka niecek, w których są różne temperatury. Wszystkie obiekty są odkryte, ale kilkuletnie dzieci, a nawet mamy z maluszkami na rękach bez żadnych oporów przechodzą między jednym a drugim basenem (również zimą), więc nam, dorosłym, nie powinno to chyba przeszkadzać. Dla polskich mam czy babć chodzenie z mokrą głową po dworze jest co najmniej nierozsądne, ale pewnie właśnie to hartowanie powoduje, że Islandczycy tak długo żyją (kobiety średnio do 81 lat, a mężczyźni ponad 77).

Gorące kąpiele to największa narodowa rozrywka Islandczyków i warto podejrzeć ten element ich codzienności. Tym bardziej że „leżakowanie” w termalnej wodzie, która ma temperaturę 42 stopni i gapienie się w niebo, to naprawdę niezwykły relaks dla naszego ciała i duszy.

Za taką kąpiel nie zawsze trzeba na Islandii płacić. Pełno jest na wyspie naturalnych oczek z ciepłą wodą, tylko czasem trzeba ich poszukać. W „zadymionej dolinie”, czyli Reykjadalur położonej niedaleko Hveragerdi, znajdziemy nawet gorącą rzekę. Dzięki tym źródłom na Islandii można przetrwać każdą pogodę. A kto ma takie możliwości, może wynająć domek z jacuzzi na tarasie, które również są bardzo popularne na wyspie. Gdy jeszcze podczas jednej z takich relaksujących kąpieli, w piękny zimowy wieczór, nad naszą głową zatańczy zorza, to szczęście w pełni. A zimą prawdopodobieństwo, że niebo się zazieleni, jest duże, szczególnie gdy ściągniemy odpowiednią aplikację i będziemy na taki widok polować.

Wielki błękit

Kto wybiera się na Islandię, odwiedzić powinien Błękitną Lagunę, jedno z najbardziej ekskluzywnych SPA na świecie. National Geographic umieścił ją na liście 25 cudów świata, argumentując, że „dymiące baseny o turkusowej barwie zamknięte w wulkanicznej pułapce przypominają krajobraz z innej planety”. Architektura obiektu wykonana jest z cegieł, które powstały z lawy i brazylijskiego drewna. Nad basenami w skałach wulkanicznych wiecznie unoszą się kłęby pary wodnej, nad wszystkim góruje wielka elektrownia geotermalna Svartsengi. Ale to ekskluzywne SPA to tak naprawdę ścieki przemysłowe.

W 1976 roku, gdy lokalna spółdzielnia grzewcza Suðurnes szukała dla bazy NATO w Keflaviku źródeł energii, natrafiono całkiem przypadkiem na czarne pole lawy, pod którymi aż kipiało od gorących źródeł termalnych. Wykonano kilka odwiertów, a pobliskie pole zostało zalane przez sporą ilość wody, którą potraktowano jak ściek. Wyjątkowa duża zawartość krzemionki w wodzie sprawiła, że woda zamiast wsiąknąć, uszczelniła dziurę. Powstało jezioro o przepięknym niebieskim kolorze, z białym, śliskim dnem. Początkowo ludzie się tu podkradali, by nacieszyć się ciepłą wodą, a plotki o jej leczniczych właściwościach szybko się rozniosły. Kilka lat później władze elektrowni postawiły tu kilka szatni, by stworzyć kąpiącym się normalne warunki. SPA oficjalnie otwarto tu dopiero w 1999 roku.

Błękitna laguna nie jest więc niczym innym niż zbiornikiem ze skroploną parą, która pochodzi ze źródła znajdującego się 1,6 kilometra pod ziemią. Nienaturalny kolor wody to sprawka niebiesko-zielonych glonów, mleczny odcień nadaje jej krzemionka. Podobno to połączenie właśnie sprawia, że woda tak dobrze działa na skórę. I nie jest to żadne hasło reklamowe, już po pierwszym pobycie w lagunie czuć, że skóra robi się gładka i delikatna, żaden krem nie ma takiego działania. W basenie są nawet specjalne pojemniki z krzemionkowym błotkiem, z którego panie i panowie robią sobie maseczki. Jak na jeden z najlepszych basenów świata przystało, Blue lagoon jest dość droga. Niewidomi turyści mają jednak zniżki, a ich przewodnicy nie płacą nic. Jeśli jest taka potrzeba, można skorzystać z przebieralni dla osób niepełnosprawnych. Muszę przyznać, że byliśmy pod wrażeniem profesjonalizmu obsługi. Pracownik, u którego kupiliśmy bilety, objaśnił nam wszystko, łącznie ze sposobem zamykania szafek, o którym dobrze widzące osoby mogły przeczytać na tablicach informacyjnych. Nasi rodzice, którzy angielski znają słabo, mieli nawet pomoc pani, która mówiła po polsku.

Nie taka Islandia, jak ją malują

Wokół kraju lodu narosło wiele mitów. Na przykład, że podróż tam to wyjątkowo droga impreza. Owszem, Islandia nie należy do najtańszych, ale jeśli dobrze zaplanujemy wyjazd – możemy wydać mniej niż w sezonie nad Bałtykiem. Nie na naszą kieszeń jest jedzenie w islandzkich restauracjach, ale zawsze możemy przecież sami sobie gotować, kupując produkty w sklepach Bonus (odpowiednik naszej Biedronki).

Najbardziej kosztowny jest chyba nocleg, dlatego jeśli ktoś chce wydać mniej, powinien skorzystać z couchsurfingu lub poszukać ofert u Polaków, którzy czasem wynajmują pokoje. Najtańsza opcja to wyjazd latem z namiotem i rozbijanie się na dziko, co w Islandii na szczęście jest legalne.

Na wyspie nie jest też tak zimno, jak się o tym mówi. A przynajmniej nie ma dużych mrozów. W Reykjavíku temperatura w styczniu waha się od -10°C do +10°C (najczęściej jest około 0°C). Dużo większym problemem jest wiatr i śnieg. I ta zmienność, nieprzewidywalność. Islandzkie powiedzenie mówi: „Jeśli nie podoba Ci się aktualna pogoda, poczekaj tylko pięć minut”.

Zimowa wyprawa na Islandię uczy pokory. Nie wszystko bowiem da się zwiedzić, niektóre rejony kraju są nieprzejezdne. Czasem silny wiatr nie pozwala dalej jechać. Trzeba więc cały czas śledzić ostrzeżenia pogodowe i być elastycznym. Turyści muszą się też dopasować do słońca, które w grudniu i styczniu jest na niebie bardzo krótko. Zwiedzanie najlepiej rozpocząć, gdy jest jeszcze ciemno, by na miejscu być za dnia, i wrócić już o zmroku.

Czy Islandia jest szarobura? Taka smutna? – pytali mnie znajomi. Owszem, jeśli nie ma śniegu, wiele tam szarości, czerni i brązów, często jest pochmurno lub mgliście. Ale zimą miałam wrażenie, że cały czas jest wschód albo zachód słońca i to światło było zupełnie inne niż u nas, takie ciepłe, miękkie. W żadnym innym kraju tak wyraźnie nie widziałam horyzontu, takiej połaci nieba, takiej przestrzeni. Szerokie panoramy, pozbawione drzew, rozległe pola zastygłej lawy, puste ulice i chodniki – to wszystko sprawia, że człowiek czuje się wolny, że może wreszcie wziąć głębszy oddech, rozłożyć ramiona i wykrzyczeć wszystkie nagromadzone przez lata emocje.

Barbara Zarzecka

Tego (prawdopodobnie) nie wiesz o Islandii:

Wielu Islandczyków nadal wierzy w elfy, niektórzy zajmują się profesjonalnie ich poszukiwaniem.

Lodowiec Vatnajokull, zajmujący jedną trzecią kraju, jest największym pod względem powierzchni w Europie.

Na wyspie jest najwięcej pisarzy w przeliczeniu na jednego mieszkańca.

W Reykjaviku znajduje się jedyne na świecie Muzeum Fallusa, które ma największą na świecie kolekcję penisów ssaków.

Islandia nie ma własnej armii ani kolei.

Na wyspie nie ma płazów ani gadów.

Barbara Zarzecka

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2018–2021 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.