Treść strony
Rumuńskie lato i lodowaty nawiew - Renata Nowacka-Pyrlik
Do Rumunii – kraju w południowo-wschodniej Europie, raczej mało popularnego turystycznie, kojarzonego głównie z zamkami, „wędrówkami śladami wampira Drakuli” oraz z niechlubnymi rządami komunistycznego dyktatora Nicolae Caeusescu – wybrałam się już po raz drugi. Tradycyjnie zdecydowałam się na zorganizowaną wycieczkę autokarową, na przełomie maja i czerwca.
Pierwszy raz odwiedziłam Rumunię cztery lata temu. Miejsca objęte programem zwiedzania urzekły mnie wówczas swoją różnorodnością i bogactwem. Mój zachwyt wzbudziła zwłaszcza przyroda i świetnie zachowane, często wielowiekowe zabytki. Ponieważ wycieczka była dzielona „pół na pół” ze zwiedzaniem Bułgarii, wróciłam z niej z poczuciem niedosytu, zaledwie dotknięcia obu państw. Jednocześnie podróż ta całkowicie zmieniła stereotypowe wyobrażenia, z jakimi się tam wybrałam, bo na podstawie różnych przekazów, oczekiwałam, że spotkam się z powszechną biedą i nieładem, żebrzącymi dziećmi – zwłaszcza cygańskimi, czy wałęsającymi się bezdomnymi psami, tymczasem wcale tam tak nie jest.
W tym roku, wybierając samą Rumunię, chciałam bliżej przyjrzeć się zwiedzanemu już poprzednio Bukaresztowi, Konstancy – miastu z niezwykle bogatą przeszłością, leżącemu nad Morzem Czarnym, ale przede wszystkim Transylwanii – jednemu z najbardziej popularnych turystycznie regionów. W programie wycieczki znalazło się jeszcze kilka innych miejsc, interesujących pod względem krajobrazowym, architektonicznym i kulturowym, związanych m.in. z legendarnym Drakulą.
Zanim przejdę do opisów Rumunii, chciałabym wyjaśnić prawdopodobnie niezrozumiały „lodowaty” tytuł. Wszak wycieczka nie odbyła się zimową porą. W dodatku trafiłam na pogodę idealną do zwiedzania – było ciepło, słonecznie, ale bez męczących upałów.
Skąd więc ten „lodowaty nawiew”? Otóż pochodził on z nieprawidłowo działającej klimatyzacji w autokarze. Niestety, ten „drobiazg” w bardzo dużym stopniu pozbawił uczestników wycieczki przyjemności z poznawania nowych miejsc.
W moim odczuciu – osoby podróżującej autokarem nie po raz pierwszy – kierowcy nie radzili sobie z utrzymaniem stałej temperatury w pojeździe. Było albo zbyt zimno, albo zbyt gorąco. Największy problem stanowiły wydobywające się z kratek wentylacyjnych strumienie lodowatego powietrza. Przypominało to wręcz krioterapię! I o ile kilkuminutowy zabieg może mieć pozytywne działanie, to z pewnością wielogodzinne poddawanie się takiemu nawiewowi przynosi skutki zgoła odmienne.
Bardzo wzburzona, z poczuciem zmarnowanego czasu i pieniędzy, po powrocie z Rumunii napisałam – po raz pierwszy w mojej „karierze wycieczkowicza” – skargę do organizatora wycieczki. Spodziewałam się zwrotu chociaż części poniesionych kosztów, ale przede wszystkim przeprosin i zapewnienia, że w przyszłości coś podobnego już się nie zdarzy. Jakież było moje zdziwienie, gdy w odpowiedzi, przeczytałam o braku podstaw do uznania reklamacji, ponieważ „nie było zastrzeżeń do stanu technicznego autokaru”, a „odczuwanie komfortu temperatury jest sprawą indywidualną”. Jeszcze bardziej poruszyło mnie, tragikomiczne wręcz stwierdzenie: „Z reklamacji wynika, że klimatyzacja spełniała swoją podstawową rolę – schładzała wnętrze autokaru”.
Mając w pamięci ogromny dyskomfort w czasie podróży i chcąc uniknąć podobnego koszmaru w przyszłości, zamierzam walczyć dalej. Wyobrażam sobie, jak ten „w pełni sprawny autokar” nadal wozi po zagranicznych drogach kolejnych przemarzniętych nieszczęśników, zmuszonych do wkładania do uszu waty, a na głowy czapek i opasek, by uniknąć stanów zapalnych. Ta wizja potęguje moją złość i dodaje sił do walki. Oczywiście, nie mam żadnej pewności, że uda mi się skutecznie wpłynąć na zmianę myślenia organizatorów wycieczek, ale podobno „kropla drąży skałę” a „podróże kształcą”. Niedawno w radiu usłyszałam, że do oddziału Biura Rzecznika Konsumentów – tylko w tym roku – wpłynęło 120 skarg dotyczących różnych nieprawidłowości i zaniedbań ze strony biur turystycznych. Moja reklamacja była jedną z nich.
I choć sprawa nieszczęsnej klimatyzacji wciąż wybija się na pierwszy plan wspomnień rumuńskiej wycieczki, mam też – na szczęście – wiele znacznie przyjemniejszych doznań i wrażeń, którymi pragnę się podzielić.
Na początek posłużę się fragmentem wypowiedzi Razvana Theodorescu, rumuńskiego Ministra Kultury i Wyznań Religijnych w latach 2000-2004:
„Z geograficznego, historycznego i duchowego punktu widzenia Rumunia jest małą Europą, gdzie bogactwo form geograficznych oraz niemal wszystkie kultury i wyznania stworzyły jedną przestrzeń, rozciągającą się pomiędzy Karpatami, Dunajem i brzegiem czarnomorskim…”.
Od siebie dodam, że to przestrzeń charakteryzująca się różnorodnością krajobrazów, stylów architektonicznych, nagromadzeniem wspaniałych dobrze zachowanych zabytków, a także współistnieniem obok siebie różnych kultur i wyznań (dominuje prawosławie). W wyniku bardzo złożonej historii, znajdziemy tu dziś mocno zakorzenioną mieszankę wpływów: rzymskich, tureckich, bułgarskich, węgierskich, rosyjskich, serbskich, austriackich, saskich, romskich, a także polskich, obecnych w kulturze, słownictwie, architekturze, zwyczajach i smakach potraw.
Pod pewnymi względami Rumunia przypomina mi Polskę. Powierzchnia kraju jest nieco mniejsza (Rumunia – 238,4 km2, Polska – 312,7 km2), ale podobnie jak u nas, znajdziemy tam zarówno wyżyny, jak i niziny z mnóstwem jezior i meandrujących rzek. Są góry, z dominującymi Karpatami, zajmującymi ponad 30 procent całej powierzchni kraju, i Morze Czarne z plażami i pełną uroku – nazywaną „magiczną” – Deltą Dunaju, są liczne jaskinie – raj dla speleologów.
Wspólne z Polską elementy widać także w historii Rumunii. Wśród dwudziestu milionów obywateli, sześć tysięcy to Polacy. Skąd się tam wzięli? Pierwsi przyjechali z Bochni i Wieliczki pod koniec XVIII wieku, kiedy to na terenie Bukowiny (jednego z regionów Rumunii), zaczęły powstawać kopalnie soli. Polacy mieli duży wkład w ich budowę, a także całej infrastruktury towarzyszącej powstawaniu kopalń. Zbudowano wówczas od podstaw kilka „polskich wiosek”. Dziś potomkowie tamtych oraz przybyłych później Polaków stanowią oficjalnie uznaną mniejszość narodową. Zrzeszają się w Związku Polaków – organizacji prężnie działającej i utrzymującej kontakty z naszym krajem. W programach obu moich wycieczek do Rumunii nie było Bukowiny, nie mogę więc napisać o bezpośrednich spotkaniach z Polakami. Widziałam jednak kilka numerów pisma „Polonus” wydawanego przez wspomniany Związek, adresowanego do polskich odbiorców. Z pewnością wzruszające jest to, że pamiętają o swoich korzeniach i że po tylu latach nadal uczą swoje dzieci mówić w swoim ojczystym języku (część z nich studiuje potem w Polsce).
Największą i najdłuższą rzeką Rumunii jest Dunaj wpadający do Morza Czarnego. W miejscu ujścia, rozwidlającego się na wiele odnóg, powstała bardzo szeroka delta, druga w Europie pod względem wielkości, która od roku 1991 wpisana jest na listę UNESCO, stanowiąc Światowy Rezerwat Biosfery.
Od roku 1955 Rumunia jest członkiem ONZ, od 2004 – NATO, a od 2007 – Unii Europejskiej. Graniczy: z Ukrainą, Mołdawią, Węgrami, Serbią i Bułgarią.
Jednostką monetarną jest rumuński lej, w skrócie RON. Dzieli się na 100 bani. Jeden lej – to odpowiednik prawie jednego polskiego złotego, z kolei jedna bania odpowiada jednemu groszowi. Nie ma więc praktycznie żadnego problemu w przeliczaniu złotówek na leje.
Niestety – podobnie jak w krajach bałkańskich (na przykład Serbii, Bośni i Hercegowinie czy Macedonii) – na rumuńskich ulicach, chodnikach czy w obiektach turystycznych nie znajdziemy praktycznie żadnych udogodnień i żadnego oznakowania powstałego z myślą o osobach niepełnosprawnych wzrokowo czy ruchowo. Pewne elementy, na przykład zastosowanie kontrastów, oznakowanie windy systemem brajla, duże cyfry na drzwiach, zauważyłam jedynie w niektórych hotelach. Być może jest to nieśmiały zwiastun zmian na lepsze…
Do miejsc, które podczas obu wycieczek do Rumunii najbardziej zapadły mi w pamięć i o których chciałabym napisać nieco więcej, zaliczyłabym: stolicę kraju – Bukareszt, Transylwanię z miastami – Alba-Julia, Sybin, Braszów, Kluż-Napoka, Sighisoara i Konstancę.
Bukareszt, położony na Nizinie Wołoskiej, nad rzeką Dymbowicą, określano niegdyś mianem „Małego Paryża” ze względu na interesującą zabudowę, charakterystyczne uliczki i kamienice, a także Łuk Triumfalny. W wyniku rządów dyktatora Nicolae Caeusescu miasto bardzo ucierpiało, tracąc między innymi olbrzymi fragment, podobno przepięknej, starówki. Na jej, między innymi, miejscu wybudowano najcięższy i jeden z największych na świecie budynków – Pałac Parlamentu, nazywany wcześniej Domem Ludowym. Monumentalny obiekt traktowany jest dziś – zwłaszcza przez wycieczki zagraniczne – jako obowiązkowy punkt programu. Z kolei wielu mieszkańców Bukaresztu omija go z daleka, ze względu na wciąż doskonale pamiętane lata upokorzeń, głodu i zimna z czasów Caeusescu. Moim zdaniem, będąc w stolicy Rumunii, warto skorzystać z okazji odwiedzenia tego gigantycznego budynku, pamiętając jednocześnie o jego historii, okolicznościach powstania i ofiarach, które pochłonął zarówno sam budynek, jak i system, którego był symbolem.
Prace przy budowie Parlamentu rozpoczęły się w 1983 roku. Wcześniej, w ogłoszonym konkursie, wyłoniono projekt Ancy Petrescu, zaledwie 28-letniej absolwentki Wydziału Architektury. Ona też później nadzorowała pracę siedmiuset architektów i dwudziestu tysięcy robotników. Budowa tego olbrzyma trwała trzynaście lat. Nie powstawał jednak w szczerym polu. Aby uzyskać teren pod inwestycję, zburzono sześć synagog, dziewiętnaście cerkwi, trzy kościoły protestanckie i setki domów. Siłą usunięto kilkanaście tysięcy mieszkańców. Niektórzy z nich, w akcie desperacji i niezgody, popełnili samobójstwo.
Dla zobrazowania jak dziś wygląda ten obiekt, posłużę się fragmentem książki Małgorzaty Rejmer „Bukareszt. Kurz i Krew”: „Projekt Domu Ludu rozrastał się do niemożebności: coraz dłuższy, coraz szerszy, coraz wyższy, aż stał się największym budynkiem administracyjnym w Europie i drugim co wielkości na świecie, po amerykańskim Pentagonie. O to właśnie chodziło państwu Ceausescu. Miało być duże. I jest: dwieście siedemdziesiąt metrów z jednej strony, dwieście czterdzieści z drugiej i osiemdziesiąt sześć metrów wysokości. Dziewięćdziesiąt dwa metry w głąb ziemi. Pięć tysięcy sto pomieszczeń, dwanaście kondygnacji, setki kilometrów korytarzy wijących się jak labirynt. A pod ziemią – czteropiętrowy bunkier, sieć tuneli i prywatna linia metra, dziesięciokilometrowa, w sam raz by dyktator mógł wybrać się do jakiegoś rządowego budynku albo poza miasto”.
Wizja dotycząca tego, jak miał wyglądać Bukareszt, ma związek z podróżami zagranicznymi Ceausescu do Chin, Wietnamu, a zwłaszcza do Korei Północnej, gdzie dyktator zachwycił się monumentalnymi budynkami rządowymi.
Dodać należy, że do jego budowy i wyposażenia korzystano – podobno – jedynie z surowców rodzimych. W tym celu zużyto, na przykład, milion metrów sześciennych marmuru pozyskanego z Transylwanii, ponad trzy tysiące ton kryształu potrzebnego do wykonania czterystu osiemdziesięciu żyrandoli, a do pokrycia podłóg – dziewięćset tysięcy metrów sześciennych parkietu.
Pałac Parlamentu zwiedziłam podczas pierwszej wycieczki. Gmach wywarł na mnie duże wrażenie zarówno z zewnątrz, jak i od środka. Natomiast obecnie (2019), ze względu na przewodnictwo Rumunii w Radzie Unii Europejskiej, obiekt był niedostępny do zwiedzania i mogliśmy go zobaczyć jedynie z daleka.
Ale Bukareszt słynie nie tylko z rządów niedawnego, komunistycznego dyktatora, prześmiewczo zwanego „Geniuszem Karpat”, oraz Pałacu Parlamentu. W mieście tym pod koniec XV wieku zmarł Vlad Palownik, zwany Drakulą. O nim i jego okrucieństwie krążą do dziś liczne podania i legendy.
Będąc w Bukareszcie, z pewnością warto też przejść się po Starówce z licznymi pomnikami, interesującymi gmachami publicznymi, z restauracjami, kawiarniami, sklepami z pamiątkami. Warto też oddalić się od ścisłego centrum i, spacerując wąskimi uliczkami, odnaleźć i zachwycić się pięknymi starymi willami czy bogato zdobionymi miejscami kultu religijnego – zwłaszcza cerkiewkami.
Pozytywnych wrażeń dostarczyła mi również wizyta w Muzeum Wsi Rumuńskiej. Na stosunkowo niewielkiej powierzchni, wśród bogatej roślinności, zgromadzono dwieście siedemdziesiąt dwa oryginalne budynki, pochodzące z różnych rejonów Rumunii. Domy te stanowią dziedzictwo wsi i wiejskich obyczajów. Warto je zobaczyć, dotknąć, poczuć wciąż obecną, charakterystyczną woń: dymu, siana, zwierząt. Domy te sprawiają wrażenie, jakby nadal były zamieszkiwane. Dodatkową atrakcją jest możliwość pływania łódką po malowniczym jeziorze, a także zaspokojenia głodu i pragnienia w miejscowej karczmie.
Jednak przede wszystkim Bukareszt jest największym miastem w Rumunii – mieszka w nim około dwóch milionów mieszkańców; jest także głównym ośrodkiem gospodarczym i kulturalnym kraju. Po dwukrotnym odwiedzeniu tego miasta mam mieszane uczucia, co do jego wyglądu. Z pewnością znaleźć w nim można wiele pięknych, zadbanych i przyciągających uwagę budowli – wspaniałych secesyjnych kamienic, pełnych uroku willi oraz okazałych miejsc kultu religijnego – cerkwi, kościołów, meczetów i synagog. Wśród nich jednak często dominują przytłaczające szarością i brzydotą wielopiętrowe bloki mieszkalne, wybudowane w czasach komunistycznych. Natomiast w chodnikach i na ulicach – nawet w najbardziej reprezentacyjnych miejscach – napotkać można liczne dziury i wystające kamienie. Wątpliwą też ozdobą i wygodą są – podobnie jak u nas – wszechobecne słupki.
Transylwania – inaczej Siedmiogród (co oznacza „kraj za lasami” albo „kraj siedmiu grodów”) – to jeden z największych, najbardziej znanych i urokliwych regionów Rumunii. Zamieszkiwany jest przez potomków wielu narodowości i wyznań. Ma niezwykle bogatą i burzliwą przeszłość. Jest to region przepięknie położony wśród gór, pagórków, lasów, pól i winnic.
W rejonie tym znajdziemy tzw. zamki chłopskie i kościoły obronne. Te unikatowe zabudowania powstawały od XII do XVII wieku. Na czym polegała ich wyjątkowość? W przeciwieństwie do tradycyjnych warowni, nie były budowane i przeznaczone dla władców. Wznosili je bądź rozbudowywali mieszkańcy okolicznych wiosek, jako schronienie na wypadek najazdów ze strony licznych wrogów. Dla każdej rodziny przewidziane były pomieszczenia mieszkalne i gospodarcze. Wewnątrz murów mieściły się także kościoły, piwnice, składy, studnie, a nawet szkoły. Niektóre z tych minitwierdz przetrwały w bardzo dobrym stanie do naszych czasów. Ja miałam przyjemność zwiedzić jedną z nich – średniowieczny gotycki kościół warowny w Harman. Wraz z sześcioma innymi podobnymi obiektami, wzniesionymi przez mieszkańców Siedmiogrodu, został on wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Warto przejść się drewnianymi, trzeszczącymi ze starości schodami, tajemnymi korytarzami łączącymi dawne pomieszczenia mieszkalne, popatrzeć z góry na zamknięty z każdej strony dziedziniec wewnętrzny, posłuchać bicia zegara na kościelnej wieży, przysiąść w kaplicy z dawnymi freskami na ścianach i barokowym ołtarzem i na chwilę przenieść się w odległe czasy…
Podróż w czasie oferują także wspaniałe miasta Transylwanii. Zachowały się w nich bezcenne zabytki, będące świadectwem życia, kultury i historii zamieszkujących je narodów. Znaleźć tam można prawdziwe skarby architektoniczne – średniowieczne zamki gotyckie czy renesansowe katedry, świetnie zachowane mury obronne (albo fragmenty tych murów), bogato zdobione cerkwie, potężne kościoły czy skromniejsze zbory i synagogi.
Jednym z tych, które koniecznie trzeba odwiedzić, jest Alba Julia – znana m.in. z doskonałych win, niegdyś stolica Siedmiogrodu. Znajduje się tam potężna cytadela, Alba Carolina, przepięknie zdobiona cerkiew katedralna Świętej Trójcy oraz rzymskokatolicka katedra św. Michała wzniesiona w połowie XIII wieku, będąca jednym z najcenniejszych sakralnych zabytków Rumunii. Pochowany jest tam Jan Hunyady, siedmiogrodzki książę, walczący po stronie polskiego króla Władysława III w bitwie z Turkami pod Warną w 1444 roku. To miasto warto też odwiedzić, by zobaczyć Pałac Książęcy i monumentalny Sobór Koronacyjny, słynny z dokonanej w roku 1922 koronacji króla Rumunii – Ferdynanda I.
Innym, bardzo ciekawym miastem jest Sybin – zwany miastem artystów. Jest to ośrodek o kilkuwiekowych tradycjach naukowych i kulturalnych, z zabytkowym centrum, w skład którego wchodzą trzy charakterystyczne place, z ewangelickim kościołem parafialnym, średniowiecznym Ratuszem, pałacem Brukenthal mieszczącym wspaniałą kolekcję malarstwa. W Sybinie znajduje się także XVI-wieczny ratusz oraz żelazny Most Kłamców. Warto się zastanowić przed wejściem, bo podobno, jeśli ktoś na nim skłamie, to most się zawali… Miasto słynie także z „budynków z oczami”. Ich okna sprawiają wrażenie oczu z przymkniętymi powiekami.
Braszów – to kolejne średniowieczne miasto Siedmiogrodu, jedno z najstarszych, z doskonale zachowanymi fortyfikacjami i zabytkową starówką oraz XIV-wiecznym ratuszem. Najcenniejszym i najbardziej znanym zabytkiem Braszowa jest Czarny Kościół – ogromna i piękna gotycka budowla górująca nad miastem. W 1689 roku świątynia ta była trawiona przez płomienie wielkiego pożaru, które przyczyniły się do jej obecnej nazwy – zmieniły bowiem kolor jej ścian na czarny. Spacerując po tym mieście, odnajdziemy dużo więcej zabytkowych budowli i klimatycznych zaułków. Warto wjechać kolejką na górę Tampa, odwiedzić Muzeum Etnograficzne, czy przyjrzeć się budynkowi starej szkoły i pomnikowi reformatora, teologa i kartografa – Johannesa Honterusa. (Tu kolejny polski akcent. Johannes Honterus urodził się w 1498 roku w Braszowie, studiował w Wiedniu, a od 1530 był wykładowcą Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie i nauczycielem Izabeli Jagiellonki – córki Zygmunta Starego i Bony Sforzy).
Braszów słynie też z najwęższej w Rumunii uliczki. Miałam okazję się nią przespacerować. Jest naprawdę wyjątkowa! Jej długość wynosi zaledwie 80 metrów, a szerokość waha się między 111 a 135 centymetrów! Podobno za czasów Ceausescu uliczka ta była zamknięta, ponieważ wódz obawiał się, że znajdą w niej schronienie jego przeciwnicy.
Kluż-Napoka to największe miasto Transylwanii, jej dawna stolica i główny ośrodek kulturalny i akademicki, uznawane za najbardziej „węgierskie” miasto Rumunii. Wśród licznych zabytków na szczególną uwagę zasługują: średniowieczna Fara św. Michała, okazały kościół kalwiński, pałac Banffych – barokowy pałac węgierskiego rodu zbudowany w XVIII wieku (obecnie pełni rolę Narodowego Muzeum Sztuki), kościół uniwersytecki – pierwszy barokowy kościół Siedmiogrodu, kilka innych, świetnie zachowanych pałaców i kamienic (wśród nich kamienica Patakich i Talekich, w której w roku 1848 mieszkał generał Józef Bem – dziś przypomina o tym tablica pamiątkowa).
Inny polski akcent, to fakt, że w Klużu przez kilka lat mieszkała Kazimiera Iłłakowiczówna – poetka, tłumaczka, sekretarka marszałka Józefa Piłsudskiego. Została tam ewakuowana jako pracownik Ministerstwa Spraw Zagranicznych po wybuchu II wojny światowej i mieszkała do 1947 roku). Tam powstał m.in. cykl „Wierszy siedmiogrodzkich”. Przywołam tu jeden z nich, z tomu „Siedmiogrodzkie cekiny”.
„Nie widzieliście nigdy ze wzgórz
Owiec przechodzących przez Kluż
ulicami w krąg gotyckiej katedry
tłoczyły się, tłoczyły, ulicami biegły
Beczenie zagłuszało trąbki mknących aut,
do okien Bema bił żałosny gwałt.
Kożuszaste czabany zaganiają stado,
A w torbach na osiołkach jagniąteczka jadą.”
(„Owce przechodzące przez Kluż”)
Ostatnie miasto Transylwanii, do którego zapraszam, to Sighisoara. W odróżnieniu od „węgierskiego” Klużu, tutaj wyraźne są wpływy saskie. Średniowieczna Starówka, otoczona potężnymi murami i basztami, została w całości wpisana na listę UNESCO. Symbolem miasta jest 64-metrowa Wieża Zegarowa z XIV wieku, w której dziś mieści się Muzeum Historyczne.
Innym, spośród mnóstwa niezwykle cennych zabytków, jest przepiękny kościół ewangelicki (dawniej katolicki) zwany „Kościołem na Wzgórzu” oraz Gotycki Kościół Klasztorny, stanowiący część dawnego kompleksu dominikańskiego. Na uwagę zasługują także reprezentacyjne piękne kamienice (wśród nich wyróżniający się Dom od Jeleniem) oraz – przyciągający rzesze turystów – Dom Drakuli. To w nim, prawdopodobnie w roku 1431, na świat przyszedł i przez cztery lata mieszkał legendarny, owiany złą sławą, wampir – arystokrata Drakula (tytułowy bohater książki Brama Stokera). „Drakula” to przydomek władcy Wołoszczyzny – Włada Drakuli, zwanego też „Palownikiem”, ponieważ jako władca-sadysta często stosował okrutne kary wobec poddanych; jedną z nich było nabijanie na pal…
Chodząc po Sighisoarze – niezwykle klimatycznym, trochę mrocznym mieście, co krok natrafiamy na ludzi przebranych za Drakulę. Legendarny hrabia patrzy na nas także z licznych podobizn na koszulkach, kartkach, magnesach czy kubkach wystawionych w licznych sklepach i na bazarkach z pamiątkami.
Konstanca – to starożytne miasto, z historią sięgającą 2500 lat, leżące nad Morzem Czarnym, i największy morski port Rumunii. W mieście tym, owianym licznymi legendami, znajdują się pozostałości rzymskich łaźni wraz ze sławnymi na cały świat mozaikami.
Z pewnością warto odwiedzić tamtejsze Muzeum Archeologiczne – za niewielką opłatą można poznać dzieje tego regionu, począwszy od czasów greckich, poprzez Imperium Rzymskie, następnie Osmańskie, na współczesności kończąc. Natomiast w samym mieście (my chodziliśmy tylko po Starówce) jest mnóstwo przepięknych budowli, świadczących o burzliwej niegdyś historii i wielokulturowości. Dziś, niestety, większość z tych budynków wymaga pilnej konserwacji, ale – jak ubolewała pani przewodnik – od dawna brakuje na ten cel środków.
Spacerując po starych uliczkach Konstancy, można podziwiać prawdziwą mieszankę stylów – czasem tuż obok siebie znajdziemy świątynie różnych wyznań: prawosławną cerkiew, rzymsko-katolicki kościół, żydowską synagogę i muzułmański meczet. Warto wspiąć się na 50-metrowy minaret, by z góry zobaczyć panoramę miasta i morze. Warto też udać się na spacer nadmorską promenadą z urzekającym widokiem na port i budynek niegdyś pięknego kasyna (dziś też niestety wymagającego pilnego remontu).
Na zakończenie, chyba dość już męczącej podróży po klimatycznych miastach rumuńskich, warto udać się do jednej z licznych restauracji i spróbować regionalnych specjałów. Kuchnia rumuńska, podobnie jak zwyczaje i style architektoniczne, jest mieszanką wielu smaków pochodzenia: tureckiego, rosyjskiego, węgierskiego czy austriackiego. Wymienię tylko kilka, najbardziej charakterystycznych potraw, do których można zaliczyć:
– „ciorby” (różnego rodzaju zupy); jedną z najbardziej popularnych jest ciorba de burta – zupa z dodatkiem flaczków, zabielana śmietaną;
– „sarmale” – niewielkie gołąbki zawijane w liście kiszonej kapusty lub w liście winogron, faszerowane ryżem, mięsem, grzybami i słoniną. Podaje się je z mamałygą, czyli ugotowaną kaszą kukurydzianą;
– „mici” – odpowiednio przyprawione, mieszane mięso mielone, uformowane w wałeczki i upieczone na grillu. Podaje się je także z mamałygą lub z ziemniakami i musztardą;
– „papanasi” – tradycyjny deser, przypominający pączka, z tym że jego bazę stanowi biały ser, który polewa się konfiturą albo sosem owocowym i słodką śmietaną.
Choć moje dwie wizyty w Rumunii były stosunkowo krótkie i wciąż pozostało tam jeszcze dużo do odwiedzenia, mogę śmiało polecić wyjazd w te rejony. Zachwycające krajobrazy i zabytki, życzliwie nastawieni mieszkańcy, ceny porównywalne do polskich, a do tego stosunkowo niewielka liczba turystów (w porównaniu z innymi krajami, uznanymi za bardziej „turystyczne”), to główne zalety, dla których warto obrać Rumunię jako cel podróży.
Należy jeszcze wspomnieć, że jako Polacy mamy dług wdzięczności za okazaną w czasie ostatniej wojny ogromną pomoc zarówno ze strony rumuńskiego rządu, który otworzywszy granice, pozwolił wejść na swoje terytorium tysiącom polskich uchodźców, jak i zwykłym ludziom, którzy przyjęli ich pod swoje dachy, dzieląc się wszystkim, co mieli. A mieli niewiele…
Renata Nowacka-Pyrlik
Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników
Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2018–2021 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Dodano: 17-09-2019 14:43:43