Treść strony

Podaruj nam 1,5 procent swojego podatku

 

Przeskok z zimy do lata, czyli kilka migawek z Laosu - Renata Nowacka-Pyrlik

Dwa wydarzenia zbiegły się w czasie i zainspirowały mnie do przywołania wspomnień z podróżowania po Laosie – niewielkim, bardzo biednym, ale jednocześnie przepięknym pod względem krajobrazowym azjatyckim kraju.

Pierwszym było ukazanie się książki autorstwa Marka Kalbarczyka pt. „Epilogi przywracające nadzieję, wspomnienie o Profesorze Witoldzie Kondrackim i jego świecie”. Z dużym zainteresowaniem przeczytałam tę pozycję. Dowiedziałam się z niej o wielu nieznanych mi wcześniej faktach z życia, już nieżyjącego (niestety) pana Witolda, który wraz ze swoją przewodniczką – panią Hanną Sulikowską-Rowińską – był pomysłodawcą i głównym organizatorem 30-dniowej wyprawy do trzech azjatyckich krajów: Tajlandii, Kambodży i Laosu. Muszę nadmienić, że wcześniej pan Witold wraz z panią Hanną wielokrotnie przemierzali już azjatyckie szlaki i mieli ogromne doświadczenie w wielu kwestiach (dotyczących np. wynajmowania tanich pokoi, korzystania z transportu czy lokalnych biur turystycznych).

Ja byłam jedną z czworga pozostałych uczestników tej wyprawy. Z panem Witoldem – osobą całkowicie niewidomą i jego przewodniczką, nasza czwórka, będąc po raz pierwszy w tym egzotycznym dla nas regionie, pokonała wiele kilometrów – jeżdżąc, płynąc albo wędrując pieszo poprzez niezwykle interesujące miejscowości czy bezdroża. Nic więc dziwnego, że gdy tylko dowiedziałam się o tym, że Pan Marek Kalbarczyk – znany w tzw. środowisku z wielu działań na rzecz osób niewidomych, m.in. prezes Fundacji Szansa dla Niewidomych, ale i przyjaciel pana Witolda Kondrackiego – napisał o nim książkę, natychmiast po nią sięgnęłam. Przy jej lekturze wróciły wspomnienia, związane z tą, niezwykłą podróżą (między innymi po Laosie).

Natomiast drugie wydarzenie, które zachęciło mnie do tych wspomnień, to spotkanie z młodą turystką – panią Pauliną Poświatą, która w Domu Kultury na warszawskiej Saskiej Kępie opowiedziała o swoim 10-dniowym pobycie w Laosie.

Kraj ten był jednym z leżących na trasie jej zwiedzania podczas siedmiomiesięcznej wyprawy. Oglądając prezentowane przez podróżniczkę slajdy oraz słuchając różnych opowieści, dotarło do mnie z całą ostrością, że przecież ja też tam byłam, że to było w sierpniu 2011 roku i że wciąż doskonale pamiętam tamten klimat – specyficzne zapachy, barwy, odgłosy, bujną roślinność i gościnnych mieszkańców. Nawet niektóre z pokazywanych zdjęć, były wykonane w tych samych miejscach, w których i ja miałam szczęście się znaleźć.

Nagle zapragnęłam się przenieść, i pobyć choć przez chwilę, niestety, tylko w wyobraźni, w tym zupełnie innym rejonie świata… Tam, gdzie ciepło, słonecznie, gdzie można zanurzyć się w bujnej zieleni tropikalnych lasów, wąchać wielobarwne nieznane u nas kwiaty, słuchać szumu niezliczonych wodospadów, skrzeków papug o tęczowych barwach piór… i gdzie nigdy nie pada śnieg, i nie ma mrozu…

Na wstępie chciałabym wyjaśnić, jak doszło do tego, że znalazłam się w tym odległym miejscu. Otóż kiedyś, całkiem przypadkowo, czytając „Integrację” (bezpłatny magazyn dla osób z niepełnosprawnością, ich rodzin i opiekunów, wydawany przez Stowarzyszenie Przyjaciół Integracji) natrafiłam na wywiad z panem Witoldem Kondrackim, bohaterem wspomnianej na początku książki. Do dziś pamiętam tytuł tego wywiadu: „Co Pan widzi w tych Indochinach”. Z wywiadu dowiedziałam się, że pan Witold jest osobą całkowicie niewidomą, zafascynowaną podróżami, zwłaszcza do Azji, i że chciałby zorganizować niskobudżetową miesięczną wyprawę do Tajlandii, Laosu i Kambodży z udziałem osób niepełnosprawnych.

Od razu zapragnęłam wziąć w niej udział. Zanim ostatecznie się zdecydowałam, miałam sporo różnych wątpliwości, np. czy sobie poradzę, zwłaszcza pod względem wytrzymałościowym; poza tym nigdy nie wyjeżdżałam tak daleko, trochę obawiałam się tropikalnych chorób, jakichś insektów, w dodatku nie mogłam znaleźć nikogo znajomego, kto chciałby mi towarzyszyć. Jednak po intensywnym rozważaniu: jechać, czy nie? – podjęłam w końcu decyzję na TAK! (i jak się potem okazało, nigdy jej nie żałowałam). Przygotowania do wyjazdu – szczepienia, załatwianie wiz, kompletowanie ekwipunku trwały jakiś czas. Wreszcie w sierpniu, a była wówczas pora monsunowa w tamtym rejonie, a więc zdecydowanie chłodniej niż w porze suchej; ale i mniej turystów, co mogło być dla nas korzystne ze względów finansowych – sześcioosobową grupą wylecieliśmy do Banghoku – stolicy Tajlandii. Po zwiedzeniu tego kraju, a następnie Kambodży, przenieśliśmy się do Laosu. Jak już wspomniałam, naszymi przewodnikami turystycznymi i niejako opiekunami byli: pan Witold Kondracki i pani Hania Sulikowska-Rowińska. Oboje wykazali się ogromnym doświadczeniem w pokonywaniu trudów i nieprzewidzianych wcześniej problemów, dzięki czemu cała nasza czwórka czuła się pewnie i bezpiecznie.

Do dziś uważam, że miesiąc w ich towarzystwie, spędzony na przemieszczaniu się różnymi pojazdami, np. tuk-tukami (dla niewtajemniczonych – to rodzaj kilkuosobowej motorowej rykszy), promami, łodziami, autobusami, pociągami, kajakami, a nawet na motorach (oczywiście w charakterze pasażerów), połączony z intensywnym zwiedzaniem interesujących obiektów, czy choćby przebywaniem w egzotycznych miejscach, dostarczył mi niezapomnianych przeżyć i emocji. Wyprawa w tamten rejon świata, która odbyła się dzięki panu Witkowi i pani Hani, pozostaje do dziś w moich wspomnieniach jako „podróż życia” (chociaż od tamtego czasu miałam szczęście być w wielu innych, też niezwykle interesujących miejscach; jednak w ramach wycieczek organizowanych przez biura turystyczne, były to już całkiem inne wyjazdy…).

I dlatego moim marzeniem jest, by znów udać się (niestety, już bez Pana Witolda Kondrackiego, ale może teraz „ku Jego pamięci”?), na zwiedzanie jakiegoś fragmentu świata w podobny, jak wówczas sposób – czyli „z plecakiem” i w niewielkiej grupce (4-8 osobowej) odpornej na różnego rodzaju niewygody, pragnącej przeżyć interesującą, choć nie do końca zaplanowaną, czy przewidzianą podróż. W towarzystwie osób wyposażonych w poczucie humoru, wzajemną życzliwość i entuzjazm. Może wśród czytelników „Tyfloserwisu” znajdą się takie osoby…?

A teraz chciałabym się podzielić kilkoma subiektywnie wybranymi wspomnieniami związanymi z Laosem.

Jest to kraj w przeważającej mierze górzysty i porośnięty lasami (ale też z pracowicie uprawianymi przez Laotańczyków – mieszkającymi głównie w ubogich wioskach – poletkami ryżu, manioku, kawy i herbaty). Laos zamieszkiwany jest przez około sześć milionów osób. Kraj ten nie ma dostępu do mórz, a graniczy: od północy z Birmą (obecna nazwa to Mjanma) i Chinami, od wschodu z Wietnamem, od południa z Kambodżą, a od zachodu z Tajlandią (granicę pomiędzy Laosem a Tajlandią stanowi najdłuższa rzeka Azji – Mekong).

Stolicą Laosu jest Vientiane. To miasto nie zrobiło na mnie wrażenia metropolii; zapamiętałam je, jako bardzo spokojne, wręcz senne, o niskiej zabudowie, z niedużym ruchem ulicznym. Zamieszkuje je około 700 tysięcy mieszkańców. Na uwagę – jak wyczytałam w przewodniku – zasługuje położony na obrzeżach miasta park rzeźb Buddy, warto też zwiedzić Laotańskie Muzeum Narodowe oraz niektóre świątynie (jest ich kilkanaście). Nasza sześcioosobowa grupka – po wcześniejszym odwiedzeniu wielu świątyń w Kambodży i Tajlandii, mając już lekki przesyt tego typu budowli, potraktowała Vientiane jako typowy tranzyt do miejsc oferujących bliższy kontakt z naturą.

Jednak zanim opuściliśmy to miasto, chcę wspomnieć jak do niego dotarliśmy. Otóż nigdy wcześniej, ani też nigdy później, nie miałam przyjemności podróżować tak wygodnie jak właśnie w Laosie, pokonując drogę do Vientiane. Jechaliśmy bowiem autobusem sypialnym (tzw. sleeper bus), całą noc spędziliśmy w pozycji leżącej; miejsca w nim przypominały trochę kuszetki w naszych pociągach; były poduszki, koce i czysta pościel. Pamiętam, że zanim ruszyliśmy, otrzymaliśmy dodatkowo w ramach biletu butelkę wody i ciepły posiłek na drogę, ryż z kurczakiem. (Jest to tradycyjne danie azjatyckie; a dla nas – Europejczyków – chyba jedno z najbardziej „bezpiecznych”. Nic więc dziwnego, że, zamawiając i jedząc przez miesiąc głównie taki zestaw, po powrocie długo nie miałam ochoty ani na ryż, ani na kurczaka). Ponieważ przed tą nocną podróżą mieliśmy na koncie sporo kilometrów pokonanych pieszo, w dodatku w upale – noc zleciała bardzo szybko.

Do Vientiane przyjechaliśmy wczesnym rankiem. Zapamiętałam, że niebo było tego dnia zachmurzone, a temperatura – w porównaniu z wcześniejszą – znacznie chłodniejsza. Trochę mało przytomni po całonocnej jeździe, w zderzeniu z chłodem, musieliśmy się przemieścić z jednego dworca na drugi – by złapać dalsze połączenie. Przez miasto, spowite mgłą, też chyba jeszcze nierozbudzone, jechaliśmy dużym tuk-tukiem, z ciężkimi plecakami na kolanach; może więc dlatego zapamiętałam stolicę Laosu, jako miasto senne, chłodne i mało interesujące…

Ale za to później, po pokonaniu kolejnych kilometrów, zwykłym już autobusem, znaleźliśmy się w zupełnie innym – górskim, i znacznie cieplejszym klimacie. Trzy noclegi spędziliśmy w otoczonym górami, mieście Vang Vieng, w wynajętych pokojach z widokiem na rzekę Nam Song.

Rzeką tą spływali co chwilę śmiałkowie na traktorowych oponach (był to tzw. tubing). Dziś z uwagi na często zdarzające się wypadki takie spływy są już podobno zabronione, ale wtedy, gdy my tam byliśmy, często słychać było głośne krzyki, piski i błagania o pomoc w zatrzymaniu i wyłowieniu z wody osób pędzących z góry i bezwładnie miotanych przez wartki nurt rzeki. Niektórzy z tych śmiałków byli zatrzymywani przez młodych chłopców – mieszkańców Vang Viengu, którzy łapiąc pędzących na oślep ludzi w oponach, pomagali im zatrzymać się i wyjść na brzeg. Chłopcy ci, często były to małe dzieci, nie zważając na grożące także im ze strony górskiej rzeki niebezpieczeństwo, z takiego „czekania” na wyczerpanych karkołomnym zjazdem, a następnie pomagania im w opuszczeniu rzeki, uczynili sobie źródło dochodu.

My też spływaliśmy tą rzeką, znacznie bezpieczniej, ponieważ kajakami (a nimi, choć z trudem, dało się sterować). Natomiast wcześniej, zanim spłynęliśmy, dane nam było przeżyć, też z udziałem wspomnianych opon, niezapomnianą przygodę. Wpłynęliśmy bowiem na tych oponach około 20-osobową grupą wraz z przewodnikiem do ciemnej pieczary (wcześniej otrzymawszy latarki czołówki), i bardzo wolno – cały czas trzymając się linki, by gdzieś nie odpłynąć, i jednocześnie uważając na głowy, by nie zahaczyć o wiszące nad nami nieregularne skały – posuwaliśmy się coraz dalej i dalej, w głąb kamiennego świata. W pewnym momencie, przewodnik poprosił wszystkich o wyłączenie latarek. Znaleźliśmy się w absolutnej ciemności. W tamtej chwili, słychać było tylko odgłos spadających ze skał kropel wody. Wrażenie niesamowite, do dziś mocno wryte w pamięć, z niczym innym nieporównywalne. Gdy po około godzinie wypłynęliśmy z tej ponurej, ziejącej chłodem pieczary, z wdzięcznością przywitaliśmy nasz świat – pełen światła, barw, radosnych odgłosów i ciepła.

Z Laosem kojarzy mi się też bardzo wyraźnie krótki pobyt na wyspie Don Det – znajdującej się w Archipelagu Si Phan Don (co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „cztery tysiące wysp”). Dotarliśmy na tę wyspę, oczywiście z plecakami, sporą łodzią. Udało się, dość szybko, znaleźć bardzo tanie noclegi w prymitywnych drewnianych domkach, ale za to znów z widokiem na rzekę. Tym razem były to wolno toczące się wody Mekongu (przypominającego z racji powierzchni bardziej morze niż rzekę). Fale te niosły z sobą większe i mniejsze łodzie, jakieś gałęzie, a nawet całe drzewa i masę różnych, kolorowych śmieci… Z uwagi na częste w tamtym czasie opady i wypłukiwanie ziemi z pól, rzeka miała barwę brunatną. Na wyspie panował niesamowity spokój (atmosfera była bardzo odmienna od miejskiego hałasu i pośpiechu). Zewsząd słychać było jedynie odgłosy zwierząt i ptactwa wiejskiego – psów, krów, kur, kogutów… Przy drogach, rzadko asfaltowych, znajdowały się niewysokie domy z zagrodami, a przy niektórych gromadki bawiących się dzieci. Nie było problemów ze znalezieniem tanich restauracyjek i kawiarni.

Nie zapomnę pierwszej nocy na tej wyspie, kiedy to po dość trudnym, męczącym dniu udaliśmy się na kolację. Wybraliśmy jakąś restaurację, w której nie było krzeseł. Siedziało się bez butów na dywanach, a posiłki były serwowane na ławach (pełniących rolę stołów). Podczas dość długiego czekania na zamówioną kolację (to zjawisko codzienne – w Azji nie ma w tym względzie pośpiechu), zapadła noc. A gdy już po posiłku mieliśmy wychodzić, rozszalała się gwałtowna burza. Słychać było huk piorunów, rozpaczliwe trzaski i wściekłe uderzanie gałęzi drzew o dach naszej restauracji, wreszcie gwałtowną ulewę, o zupełnie nieznanym mi wcześniej natężeniu. Szalejący na zewnątrz żywioł spowodował wyłączenie prądu na całej wyspie. Oczywiście nie było mowy o powrocie w takich warunkach do oddalonych około kilometra domków. Musieliśmy dalej siedzieć w niewygodnej pozycji na podłodze, przy zapalonych świeczkach i oślepiających błyskach nawałnicy, i wraz z innymi, również uwięzionymi gośćmi, czekać na jej zakończenie. Gdy wreszcie po około dwóch godzinach mogliśmy wrócić, nadal nie było prądu, a panująca ciemność wydawała się absolutna, otaczając nas szczelnie z każdej strony. Do dziś pamiętam ten powrót – z brodzeniem po ogromnych kałużach i trzymaniem się za ręce…

Natomiast ranek na wyspie przywitał nas pięknym słońcem, głośnym świergotem lokalnego ptactwa i ostrymi barwami świeżo wymytych ulewą kwiatów i krzewów otaczających nasze domki. Ten kolejny dzień na wyspie był bardzo udany. Przeszliśmy wiele kilometrów, zatapiając się w bujnej zieleni, oglądając między innymi poletka ryżu, najpierw na naszej wyspie, by potem szerokim mostem przejść na drugą wyspę, i tam z kolei podziwiać grzmiące wodospady.

Pamiętam, że po powrocie z tej wycieczki, zafundowaliśmy sobie jeszcze wypłynięcie łodzią „na zachód słońca”. Podczas niespiesznego przemieszczania się po olbrzymich wodnych połaciach, mijaliśmy większe i mniejsze wysepki (niektóre bezludne), ale wszystkie pokryte bogatą, bujnie pnącą się w górę roślinnością. Ten niesamowity spokój płynący od wody, wspaniała roślinność czy słońce – najpierw rozlewające się na nieboskłonie, a następnie szybko znikające – czasem przywołuję we wspomnieniach…

I zdarza się, że te obrazy, które przechowuję w pamięci, wraz z zapamiętanymi dźwiękami i ciepłem słonecznych promieni pomagają choć na chwilę uciec od codziennych smutków lub naszej polskiej niepogody.

Życzę tego również Państwu, by znaleźć takie miejsce, które będzie budzić ciepło w sercu.

Renata Nowacka-Pyrlik, instruktor rehabilitacji podstawowej niewidomych i słabowidzących

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2018–2021 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.