Treść strony
Przepasana bielą – Monika Łojba
Sztuki walki to dyscyplina sportowa praktykowana od lat. Można by się pokusić nawet o stwierdzenie, że to wiedza stara jak świat. Ten artykuł nie będzie jednak poruszał tematyki sztuk walk dla osób niewidomych i niedowidzących, gdyż tych można znaleźć mnóstwo w internecie, w tym w czasopismach internetowych czy na YouTube. W niniejszym artykule przedstawię własny punkt widzenia, jako kobiety z dysfunkcją wzroku uprawiającej jedną z tych niesamowitych sztuk wraz z osobami pełnosprawnymi.
Jestem osobą słabowidzącą, jednak moje poruszanie się z psem przewodnikiem, rozmawianie z ulicznymi słupami, obmacywanie drzwi tramwajowych w poszukiwaniu przycisku mówią same za siebie, na ile stać mój wzrok. Od początku nauki w szkołach ogólnodostępnych zwykle z wielką ochotą zgłaszałam się do uczestnictwa we wszelkich zajęciach opartych na aktywności fizycznej. Niestety, zawsze kończyło się tak samo. Prowadzący jeszcze przed pierwszą lekcją a zaraz po moim zgłoszeniu zwracał się do mojego wychowawcy lub rodziców z prośbą, aby mnie do tego zniechęcić, ponieważ nie poradzi sobie z nauczaniem osoby z dysfunkcją wzroku.
Szkoła średnia, którą podjęłam niekoniecznie z własnej woli, będąca równocześnie szkołą dla osób z niepełnosprawnością wzroku w jednym z wielu ośrodków specjalnych dla niewidomych i słabowidzących, pokazała mi szerszą perspektywę możliwości rozwoju fizycznego. Pokazała to dobre słowo, ponieważ odkryłam je i przystąpiłam do nich dopiero po maturze. Były to treningi i starty w zawodach z zakresu nordic walking, z czasem biegi narciarskie i jedynie pierwsze kroki w zakresie narciarstwo alpejskie, ponieważ w obecnym czasie trenerzy niespecjalnie mieli czas na przyjmowanie do grupy nowicjuszy.
Odłączyłam się więc od sportowej działalności oferowanej przez szkołę i przyłączyłam się do Stowarzyszenia CROSS, które łączyło siły ze Związkiem Kultury Fizycznej i Sportu OLIMP. Do tej pory, dzięki obu instytucjom mogę korzystać z wyjazdów i obozów sportowych i budować swoje doświadczenie w różnych dyscyplinach sportowych.
Któregoś roku otrzymałam propozycję wyjazdu na obóz z zakresu samoobrony skierowany do osób z niepełnosprawnością wzroku. Ten zaś pochodził od Fundacji Instytut Rozwoju Regionalnego w Krakowie i tam też się odbywał. Przez dziesięć dni w dziesięcioosobowej grupie szkoliliśmy się z zakresu samoobrony na podstawie specjalnie przygotowanego dla nas programu pod okiem doświadczonego instruktora sifu Andrzeja Szuszkiewicza [red. „sifu” to chiński termin tradycyjnie oznaczający „mistrza” lub „nauczyciela”]. Udało mi się powtórzyć ten wyjazd jeszcze dwa razy, kolejne plany pokrzyżowała już pandemia. W międzyczasie (zainspirowana nowym sportem) razem z kilkuosobową grupą znajomych z Wrocławia zaczęliśmy szukać podobnych treningów, na które moglibyśmy uczęszczać regularnie. Dużo słyszy się o tym, że jest przecież judo dla osób niewidomych i słabowidzących, które jest zresztą sportem paraolimpijskim, ale – niestety – we Wrocławiu pomysł ponoć przez krótki czas funkcjonował w praktyce, jednak szybko upadł. Specjalistycznych treningów trzeba więc szukać dużo dalej. Nikt jednak nie zakładał uczestnictwa w tak prestiżowym wydarzeniu, a za to każdy zamierzał po prostu uprawiać ciekawy i satysfakcjonujący sport. Tym samym trafiliśmy na trenera Wing Tsun Kung-Fu, sifu Andrzeja Kominka. Zaoferował nam treningi w czteroosobowym zespole w cenie treningu personalnego dzielonej na tyle głów, ile danego dnia pojawi się na zajęciach. Nie powiem, wkręciliśmy się mocno. Mnie udało się nawet pojechać do Warszawy na wielką, coroczną galę poświęconą tej dyscyplinie, następnie uczestniczyć w seminarium i otrzymać od wielkiego sikunga awans na III stopień uczniowski [red. „sikung” to kolejny stopień, starszy mistrz]. Grupa z czasem zaczęła się rozpadać z różnych powodów. W związku z tym cena stała się mniej satysfakcjonująca i alternatywą było przeniesienie się do grupy otwartej, w której jednak trudno było doprosić się o stałą uwagę i wsparcie dla siebie, ponieważ na sali ćwiczyło ponad dwadzieścia osób o różnym stopniu zaawansowania.
Trzeba było podjąć decyzję o rezygnacji. Okazało się, że był to odpowiedni moment, bo w niedługim czasie przyszła pandemia COVID-19 i lockdown. A kiedy tak mijały tygodnie i miesiące, zaczęło przybywać kilogramów, a brakować ruchu. Mimo że dalej niektóre obiekty kultury i sportu miałyby być pozamykane, to trzeba było zacząć szukać nowej atrakcji na przyszłość. Tym samym trafiłam na jedną z wrocławskich szkół sztuk walki, a mianowicie Carlson Gracie specjalizującej się w nauce Brazylijskiego Ju-jitsu (BJJ). Napisałam maila z informacją o mojej wzrokowej niepełnosprawności i otrzymałam pozytywną odpowiedź i zaproszenie na zajęcia praktycznie od zaraz. Nawet nie zorientowałam się, ile czasu minęło i że właściwie obiekty powoli odżywały po lockdownie i zaczynały z powrotem funkcjonować. Znalazłam więc najpierw chętną znajomą, z którą wybrałam się na pierwsze zajęcia, i o ile koleżance ten typ walki nie przypadł do gustu, to ja poczułam motyle w brzuchu i zapragnęłam tam pozostać. Od następnych zajęć przyłączył się do mnie mój partner. Jeszcze przed wejściem na matę z dość obojętnym podejściem, ale już całkowicie zmotywowany po zejściu z niej. I tak też rozpoczęła się nasza przygoda z „Carlsonem”, grupą początkującą i trenerem Michałem Łapką.
Z grupą początkującą był o tyle problem, że ludzie nieustannie się zmieniali. Kogoś się poznało, ale zaraz z niewiadomych przyczyn znikał i na jego miejsce przychodził ktoś nowy. Grupa początkująca jest otwarta, a więc w każdej chwili ktoś może przyjść, sprawdzić swoje możliwości i zrezygnować w dowolnym momencie, o ile oczywiście nie zobowiąże się długoterminowym karnetem. Przez te rotacje czasem bywała nas na macie czwórka, a czasem koło piętnastu osób. Miejsca jednak było wystarczająco dla wszystkich. Problem zaczynał się przy sparingach, kiedy każdy był w ferworze walki i mniej interesował się zajmowaną przestrzenią.
Jednak od początku… Podkreślę, że dołączyłam jako osoba z dysfunkcją wzroku do osób pełnosprawnych, jak się okazuje niemających styczności z niewidomymi i niedowidzącymi. W dodatku na jakieś dziesięć ćwiczących osób dwie to kobiety, oprócz mnie była tylko jedna dziewczyna, tak więc i pod tym względem byłam mniejszością. Nikt jednak pode mnie nie dostosowywał specjalnie treningów ani nie stosował żadnych ulg. Trenowane techniki i chwyty co kilka, kilkanaście zajęć były powtarzane od nowa albo rozwijane o inne możliwości ataku czy wyjścia. Nie wymagało to zatem obecności na absolutnie każdym treningu, gdyż każdy był zupełnie inny, a czego się nie wiedziało, szybko można było nadrobić. W grupie startowej nie były od nas wymagane kimona, uczyliśmy się walki w grapplingu, czyli walce w zwarcie w stylu bardziej ulicznym. Można było trenować, będąc ubranym w strój sportowy niezawierający żadnych zamków, guzików czy innych odstających elementów, którymi można by zrobić krzywdę. Walka składa się z duszeń, dźwigni, rzutów, walk w parterze, gard i przetoczeń.
Od początku uczęszczania na treningi do tej pory jest dla mnie kłopotliwe poruszanie się po obiekcie, już od samego wejścia. Sala treningowa mieści się w piwnicy, a więc nie ma okien, a oświetla ją mocne zimne białe światło, od którego oczy same łzawią. Schodząc ze schodów, przechodząc przez mini przedsionek i wkraczając do recepcji, nawet trzy razy potrafię przydzielić twarzą w drzwi, zatrzymać się łokciem na klamce albo na framudze, ponieważ oprócz białego oświetlenia to miejsce otaczają białe ściany oraz drzwi. Dopiero w recepcji wyróżnia się czarna kanapa i wysoka lada z ciemnym blatem. Na dół schodzę po kilku schodkach i od razu zadeptuję czyjeś losowo położone buty czy klapki i przesuwam sobą szklany, przezroczysty stolik. W tym miejscu można rozebrać się z wierzchniej odzieży przed zajęciami lub odpocząć po treningu. Można stąd przejść do męskiej szatni albo wejść na matę. No i tu kolejny problem, bo gdzie jest szatnia dla kobiet? Żebym mogła tam dojść, muszę przejść przez matę lub dość wąskim przejściem obok niej. I zazwyczaj potrzebuję wsparcia partnera, gdyż na macie mogą już rozgrzewać się lub kontynuować wcześniejszy trening inni uczniowie. W tym wąskim przejściu jeszcze inni odpoczywają, trzymają swoje rzeczy lub wystawiony jest sprzęt sportowy. W damskiej szatni jest w miarę widocznie, choć już raz zdążyłam wyrwać koleżance ładowarkę z kontaktu, ponieważ korzystała właśnie z podłączonego do niej telefonu, a kabel był rozpięty na wysokości kolan, czy uderzyć głową w skos sufitu znajdujący się nad jedną z ławeczek.
Treningi grupy początkującej trwały godzinę i w zależności od grafiku, który co jakiś czas się zmieniał, odbywały się od dwóch do czterech razy w tygodniu, czasem w połączeniu z grupą zaawansowaną. Trener bez wątpienia jest doświadczony i cierpliwy. Tłumaczy, ile trzeba, prezentując techniki i chwyty na sobie i wybranym uczestniku, a podczas powtarzania i utrwalania ćwiczenia, dogląda i poprawia uczniów. Jest jednak problem w przekazie, ponieważ często zapomina o dokładnym opisie i określeniach, na przykład, lewa ręka czy prawa noga, a komendy zaczynają brzmieć na mocno nierealne, typu: „i teraz chwytam tu i ciągnę do siebie, cyk i przeciwnik leży. Teraz hop, hop i już siedzę z nogami na jego klatce piersiowej, trzymając między udami jego rękę z kciukiem skierowanym w tę stronę…”. Co się w międzyczasie wydarzyło? Nie pytajcie. Nie wiem… Na szczęście sytuację ratuje mój partner, który obserwuje, co się dzieje i może dokładnie wytłumaczyć wszystko bezpośrednio na mnie. W czasie powtarzania ćwiczenia trener także podchodzi do naszej dwójki i poprawia, koryguje niedoskonałości. Czemu sam nie tłumaczy ćwiczeń na moim przykładzie? Tu chyba wkracza właśnie stereotyp biednej, bezsilnej niewidomej kobiety, która nie wiadomo, jak to zniesie i jak sobie poradzi. Choć z drugiej strony, nie mam mu tego za złe, gdyż na wysportowanym, z mięśniami twardymi jak skała mężczyźnie może sobie pozwolić na więcej, oczywiście w sensie demonstracji duszenia, rzutu czy dźwigni.
Ćwiczenia kończą się czasem na sparingach. Wówczas można pozostać w stałej parze lub zmieniać się w nich i ćwiczyć z różnymi osobami. Kiedy ćwiczyłam w grupie początkującej, było to bardziej obojętne i poza partnerem ilość przypadków, gdy walczyłam z inną osobą, mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Do tej pory pamiętam, jak stanęłam w parze z dziewczyną drobniejszą ode mnie, jednak dużo bardziej doświadczoną ze względu na staż w uprawianiu sztuk walki i kiedy rozpoczęła się walka, założyłam, że będzie oporować. Szarpnęłam ją mocno i wykonałam jakiś wyuczony chwyt, a ona upadła bezwładnie i całkowicie się temu poddała. A zaraz po tym, jak ją puściłam, usłyszałam okrzyk niczym matki do dziecka, które postawiło pierwszy krok: „Brawo! Super sobie radzisz!”. Poczułam dziwne zmieszanie i wyjaśniłam jej, że nie jestem ze szkła, z moją głową wszystko jest na miejscu i można ze mną walczyć, jak z każdym innym bez rozczulania się i sztucznych pochwał za nic. Dopiero mogłyśmy zacząć prawdziwą walkę. Podobna sytuacja powtórzyła się jeszcze kilkukrotnie z innymi uczestnikami, jednak każdy z czasem się oswajał i – mówiąc bez ogródek – szło już gładko. Po kilku rundach trwających koło pięciu, sześciu minut następowało zakończenie treningu, ustawienie się w szeregu, podziękowanie dla trenera i… przybicie sobie piątek, z czego nieustannie się śmieję, że jest to dla mnie najtrudniejsza rzecz z całego treningu. Słaby wzrok, ludzie o różnej wysokości, rażące światła i otoczenie, w którym niektórzy przez swój zlewający się ubiór potrafią wręcz zniknąć.
Po niecałym roku treningów udało się zarówno mi, jak i mojemu partnerowi przejść do grupy zaawansowanej. Tu już mogliśmy nasze możliwości poszerzyć o ćwiczenia w kimonach, które szybko zakupiliśmy, ponieważ ciekawiło nas, jak wyglądają walki w pełnym stroju. Tu już mogły mierzyć się ze sobą białe i kolorowe pasy. Kolory rosną od białego, następnie przez niebieski, purpurowy, brązowy, kończąc na czarnym. Czas ich zdobywania jest różny w zależności od zaznajamiania i poprawnego wykonywania wszystkich technik. Niektóre szkoły już od wejścia nakłaniają uczniów do walki w kimonach; tutaj na kimono trzeba było sobie zapracować i by w nim ćwiczyć, należało znać już trochę technik i wykonywać je w miarę swobodnie i rzecz jasna dobrze.
Pozostały także treningi z grapplingu. Łącznie w tygodniu mamy ich maksymalnie sześć, z czego jednego dnia są dwa, jeden po drugim. Czas trwania niektórych z nich wydłużył się o pół godziny. Oczywiście, tak jak i poprzednio nie trzeba chodzić na wszystkie, ale wiadomo – im częściej się trenuje, tym lepiej.
Jak mi się ćwiczy? Nieustannie zwiększam swoją sprawność i wyrabiam reakcje na zachowania przeciwnika. Nabieram także tężyzny i co niewykluczone kształtuję masę. Przez pewien okres zdecydowaliśmy się z partnerem na skorzystanie z usług dietetyka, co bardzo mocno pomogło nam wyrobić zdrowe nawyki żywieniowe, uzbroić się w siłę i zrzucić parę kilogramów. U siebie zauważyłam spory przełom pracy mięśni. Początkowo miałam kłopot z ćwiczeniem, które polegało – w dużym skrócie mówiąc – na podniesieniu się na jednej nodze z podtrzymywaną przy pomocy ręki i głowy nogą przeciwnika. Ćwiczenie było dla mnie niemal nie do przejścia, a po diecie i powtarzalności techniki udało się to osiągnąć. Nadal mam jednak kłopot z podniesieniem przeciwnika, wówczas gdy musimy go obejść, stanąć za jego plecami, objąć w pasie łącznie z trzymaną jedną z jego rąk, unieść go do góry i w momencie, gdy oderwie stopy od ziemi podhaczyć jego nogę, aby się przewrócił. Waga mojego partnera jeszcze zdecydowanie wygrywa z siłą w moich rękach. Natomiast mój kręgosłup i mostek już dość mocno zepsute przez częste garbienie się przed komputerem z trudem znoszą przygniatanie przez ciało cięższego przeciwnika. Walcząc jednak w grupie zaawansowanej, już rzadziej kontynuujemy sparingi w tych samych parach, a częściej tworzymy kolejkę do różnych przeciwników. Nie ukrywam, że jeszcze trudno mi opanować stres związany z tym, że walczę z osobą z kolorowym pasem, z kilkuletnim stażem i dodatkowo dobrze widzącą, która nie będzie czekała na moje reakcje, tylko będzie atakować, ile się da. Tu jednak zostaje utrzymany zdrowy rozsądek, ponieważ o ile mój słaby wzroku już został przez grupę przyswojony i zaakceptowany, to zwyczajnie z osobami w białych pasach walczy się „na mniejszym gazie”, ponieważ nie zdążyły się jeszcze nauczyć wielu technik wyższego poziomu i obrony przeciwko nim.
Dla zainteresowanych dodam, że walka w kimonach jest podobna do grapplingu, jednak materiał, z których są one wykonane, jest bardzo gruby i twardy, dzięki czemu można za nie chwytać, szarpać i unieruchamiać przeciwnika. W moim odczuciu, mimo iż jest to „oddychająca” bawełna, bardzo szybko umieram przez uczucie gorąca. Z drugiej strony ogromnie mi się to podoba, że – mówiąc żargonem – „mogę złapać kogoś za szmaty” i utrudnić mu ruchy, podczas gdy w stroju sportowym człowiek wydaje się bardziej gumowy i wręcz śliski.
Pomimo pewnych niedogodności nie zmieniłabym tej szkoły na inną. Sama nie wiem, czy w tym momencie byłabym skłonna zdecydować się rozpoczęcie treningów na te dostosowane i skierowane typowo do osób z niepełnosprawnością wzroku. Pokonuję tu swoje słabości, niepewność w stosunku do interakcji i lęki w stosunku do niektórych ćwiczeń. Tak, czasem zwyczajnie przed pewną techniką mam obawy. Słyszę, w jaki sposób należy rzucić przeciwnika i co następnie z nim zrobić, i w głowie, niczym na taśmie filmowej, przesuwają mi się migawki z różnych możliwości złamań. Następnie ląduję już rzutem na matę i uśmiecham się, myśląc, że w sumie to kolejna świetna i zarazem efektowna technika. A wychodząc z treningu, czuję już po prostu wybuch endorfin i taką lekkość, jakbym coś zgubiła, czegoś ze sobą nie miała. Zawsze powtarzam, że mam nadzieję, że to, co zostawiłam to tłuszcz, bo wysiłek na macie jest spory, a kiedy pot leje się po plecach, wiem, że solidnie pracowałam.
To zwykle brutalne techniki w porównaniu do wyżej wspomnianego Wing Tsun Kung-Fu, które wyglądało ładnie, wręcz tanecznie, było płynne i subtelne. Oczywiście zakładało uderzenia i kopnięcia, jednak bardziej skupiałam się nad tym, by to dobrze wyglądało, a później dopiero by działało. Tu po prostu działa!
Sztuki walki dodają mi pewności siebie, a po treningach mistrz co pewien czas stara się dodatkowo integrować ludzi, byśmy mogli lepiej się poznać. Na macie nie ma czasu na rozmowy. Z całego serca polecam zebrać się na odwagę i nie czekać na sport szyty na miarę, tylko spróbować zmierzyć się ze sobą i swoimi słabościami. Zawsze można zrezygnować, ale najpierw warto spróbować, by później nie musieć pluć sobie w brodę, że jest już za późno.
Monika Łojba
Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników
Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2021–2024 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Dodano: 04-02-2022 21:41:12