Treść strony

 

Niełatwo znaleźć pracę - Z Panią Lucyną Kremer rozmawia Renata Nowacka-Pyrlik

Niełatwo znaleźć pracę, dodajmy pracę jakąkolwiek, a cóż dopiero satysfakcjonującą. Tak było wcześniej i jest obecnie. Bo chociaż czasy w porównaniu do tych sprzed pięćdziesięciu lat bardzo się zmieniły, a możliwości osób niewidomych i słabowidzących wzrosły (m.in. wskutek stosowania nowoczesnych technologii), to zdobycie poszukiwanej pracy, a wraz z nią satysfakcji, wciąż nie jest i raczej nadal nie będzie łatwe i powszechne.

W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku Pani Lucyna Kremer, osoba całkowicie niewidoma, z wyższym wykształceniem, bardzo dobrze radząca sobie, jeśli chodzi o kontakty międzyludzkie, samodzielnie pokonująca znane i nieznane trasy, też nie od razu została zatrudniona. Na szczęście, pomimo początkowych problemów (będących wynikiem braku wiedzy na temat możliwości osób niewidomych oraz braku zaufania ze strony potencjalnych pracodawców), udało Jej się dzięki determinacji i szczęśliwym zbiegom okoliczności znaleźć ciekawą i satysfakcjonującą pracę w praktycznie nieznanym wówczas – dopiero wchodzącym na rynek – zawodzie logopedy.

Lucyna przepracowała w nim około trzydziestu pięciu lat. Dziś jest już na zasłużonej emeryturze. Od dawna odmawia, albo bardzo niechętnie zgadza się na wywiady, twierdząc, że wszystko, co miała do powiedzenia, to już powiedziała. Dlatego tym bardziej jestem Jej wdzięczna za to, że wyraziła zgodę na spotkanie i podzielenie się swoimi wspomnieniami i doświadczeniami.

Jednocześnie zachęcam do przeczytania ciekawego artykułu autorstwa Anny Wojciechowskiej-Sobczyk poświęconego Pani Lucynie, ze szczególnym uwzględnieniem wykonywanej wówczas przez nią pracy pod tytułem „Nie narzekam”. Został zamieszczony w „Pochodni” nr 3/1989 i jest dostępny w Internecie.

– Pani Lucyno, można chyba powiedzieć, że jest Pani „dzieckiem wojny”. Urodziła się Pani w czasie jej trwania, wojna też stała się bezpośrednią przyczyną utraty Pani wzroku. Jak doszło do tej brzemiennej w skutki sytuacji?

Był rok 1944. Wraz z rodzicami i dwiema siostrami (jedna była moją bliźniaczką, a druga o trzy lata młodsza od nas), mieszkałam na wsi pod Poznaniem. Jako czteroletnia wówczas dziewczynka zapamiętałam z tamtych czasów m.in. przemykających pod lasem żołnierzy.

Kiedyś, chodząc po polu, znalazłam przepiękną zakrętkę. Do dziś pamiętam jej srebrzysty kolor z namalowanymi żółtymi kwiatuszkami. Wewnątrz miała czerwony gwint. Wyglądem przypominała zakrętkę od wody kolońskiej. I potem przez dobre pół roku służyła mnie i moim siostrom do zabawy. Dłubałyśmy w tej zakrętce różnymi przedmiotami, gotowałyśmy w niej zupy dla lalek, używałyśmy do wielu innych dziecięcych zabaw. W naszym domu, częściowo zburzonym przez bombę, stała tak zwana koza – metalowy piec z rurą wyprowadzającą na zewnątrz dym podczas palenia. Tego feralnego dnia mama kazała mi dorzucić do „kozy” dla podtrzymania ognia jakieś drewniane patyki. Taty – partyzanta, który tylko czasem do nas wpadał, akurat nie było. Pamiętam, że wrzuciłam do „kozy” te patyki, a razem z nimi przez przypadek, wpadła ta nasza piękna zakrętka. Po czym. nagle wybuchła. Straciłam wtedy przytomność. Zawieziono mnie do najbliższego szpitala w Kaliszu. I do dziś pamiętam, jak po obudzeniu się, przez długi czas prosiłam o zapalenie światła. Szczęściem w tym nieszczęściu było to, że poza oczami nic innego nie straciłam, nie zostałam okaleczona ani oszpecona. Wybuch nie pozostawił na moim ciele żadnych widocznych śladów.

– Jak zapamiętała Pani pierwsze odczucia po utracie wzroku?

Pamiętam, że bardzo się bałam. Najbezpieczniej czułam się siedząc. Nie chciałam używać nóg. Aż któregoś dnia, jeżdżąc na siedząco po szpitalnym korytarzu, wyjechałam na klatkę schodową (ktoś nie zamknął drzwi) i pewnie bym spadła z tych schodów, gdyby nie przypadkowo wchodząca pani doktor, która zdążyła mnie w ostatniej chwili złapać. Od tego czasu pielęgniarki zaczęły mnie uczyć chodzenia. No i gdy wróciłam do domu potrafiłam już na nowo chodzić. Pamiętam, że moja siostra bliźniaczka prowadziła mnie wtedy wszędzie za rękę. Po jakimś czasie od powrotu ze szpitala zaczęły mnie potwornie boleć oczy. Okazało się, że mam w nich odłamki, których w szpitalu nie udało się usunąć. Wysłano mnie wówczas do szpitala w Krakowie. Tam również nie udało się ich wyjąć, a ponieważ groziło mi zapalenie mózgu, usunięto jedno oko. Natomiast w drugim oku wróciło odrobinę widzenia. Ponadto w krakowskim szpitalu, znalazłam przyjaciółkę – Małgorzatę Szewczyk. Do dziś się przyjaźnimy.

– Co było dalej? Wojna się skończyła, trzeba było rozpocząć nowe życie, a Pani naukę.

W 1947 roku mój tato wyjechał „za chlebem” do stoczni w Gdyni; w tym mieście szukał też pomocy medycznej dla mnie. Niestety, z moim wzrokiem nic już nie dało się zrobić. Po jakimś czasie ściągnął do Gdyni całą naszą rodzinę. Tato zrobił tu spektakularną karierę, zaczynając od zwykłego pracownika kadłubowni na kierowniku całego działu kończąc.

Tymczasem moja siostra bliźniaczka w 1949 roku rozpoczęła naukę. Nikomu wówczas nawet nie przyszło do głowy, bym i ja razem z nią mogła uczyć się w zwykłej szkole. Ale wówczas jedna z jej nauczycielek, o ile dobrze pamiętam, Jadwiga Waiss, zaprzyjaźniona z panem Włodzimierzem Dolańskim, a on z kolei z Laskami, zaprosiła do szkoły moją mamę na rozmowę. Poinformowała ją o Zakładzie dla Niewidomych w Laskach, namawiając jednocześnie, by mnie tam umieszczono. Niedługo potem odwiedziła nas siostra Urszula z Lasek. Przyjechała razem z 15-letnim uczniem, Tadkiem Barańskim, który uczył się w tamtejszej szkole. Razem opowiedzieli o szkole i internacie. W efekcie tego rodzice zdecydowali się na mój wyjazd do Lasek.

Do tej pory pamiętam, że w drodze do nowego miejsca brakowało mi długopisu i zeszytów. Ciągle zadawałam tacie pytanie, taszczącemu dwie ciężkie walizki z moimi ubraniami, dlaczego nie mam tych przyborów. Przecież jechałam do szkoły. Tato tłumaczył, że będę się uczyć innymi metodami. Przekonał mnie, mówiąc, że gdy on coś napisze na kartce, to ja przecież tego nie zobaczę. Mój tato był urodzonym pedagogiem. W przyszłości, gdy byłam już bardziej świadomą osobą, zawdzięczałam mu na przykład to, że zwracał mi uwagę na prawidłową postawę przy chodzeniu, siedzeniu, nie pozwalał też wciskać rękoma oka (chociaż dobrze pamiętam, że podczas takich manipulacji widziałam jakieś interesujące błyski i kolory). Tato powtarzał, że osoba która nie widzi powinna się zachowywać tak, żeby nie zwracać na siebie uwagi, ponieważ różne dziwne jej zachowania każą myśleć widzącym, że może oprócz braku wzroku taka osoba ma jeszcze inny problem. Zawdzięczam także swojemu tacie to, że pozwalał mi chodzić samodzielnie. Gdy szliśmy np. do lasu, to nie prowadził mnie za rękę, ale wkładał takie buty, które ja słyszałam. Szedł przede mną i w razie potrzeby zwracał mi uwagę na jakieś niebezpieczeństwo. Dzięki niemu nauczyłam się samodzielnie i odważnie poruszać.

– A jak Pani wspomina pierwszy dzień w Laskach?

Strasznie! (ze śmiechem). Nigdy wcześniej nie spadło na mnie 30 rączek naraz. Pamiętam, że przyjechałam do Lasek 7 stycznia 1951 roku po feriach. Byłam wysoka i szczupła. I gdy znalazłam się już na miejscu, w internacie, to wszystkie przyszłe moje koleżanki chciały mnie „obejrzeć”, stąd te 30 rąk. A potem trafiłam do pierwszej klasy, do siostry Anny. Moje koleżanki, ucząc się już pół roku, czytały. Natomiast ja dopiero zaczynałam się uczyć. Pamiętam, jak dukałam i męczyłam się. Pierwszą klasę kończyłam, nie umiejąc jeszcze płynnie czytać. Ale dzięki bardzo dobrym koleżankom, zwłaszcza Danusi Zaniewskiej, dziś już nieżyjącej, która pięknie czytała (podpowiadała mi szeptem), ja mogłam dany tekst powtarzać głośno. Z kolei ona, mając problemy z matematyką, korzystała z mojej pomocy.

– Pewnie jak każde dziecko tęskniła Pani za rodziną. Jak dziś Pani to wspomina?

Oczywiście tęskniłam, zwłaszcza wieczorami, gdy nikt nie przyszedł okryć mnie kołderką. Ale w ciągu dnia czułam się na równi z moimi koleżankami. W domu byłam traktowana jako ta „słabsza”, której trzeba podać do ręki, podprowadzić itd. W Laskach było inaczej, miałam dużo koleżanek, zorganizowany czas. Mimo to bardzo czekałam na różne wyjazdy – na święta, ferie i wakacje. Czasem gdy ja nie wyjeżdżałam (bo za krótki byłby to wyjazd, np. z okazji Świąt Wielkanocnych), to chociaż tato do mnie przyjeżdżał. Z tatą w ogóle wszędzie wtedy jeździłam, bo mama zostawała w domu z moimi siostrami.

Tak na marginesie muszę wspomnieć, że będąc w Laskach nie należałam do tzw. grzecznych wychowanek, przez co dość często spotykały mnie kary, które w konsekwencji wyszły mi na dobre. Zazwyczaj w ramach tych kar chodziłam do pracy w kuchni, gdzie zawsze brakowało rąk do pracy. A ponieważ byłam sprytna, to pracujące tam siostry cieszyły się z mojego przychodzenia i dawały mi różne produkty do krojenia i obierania. W ten sposób nauczyłam się potrzebnych, zwłaszcza później, czynności (których wówczas nie uczono w ramach zajęć szkolnych czy internatowych).

– A jak potoczyły się dalsze Pani losy?

Po ukończeniu w Laskach szkoły podstawowej, a później zawodowej – o kierunku dziewiarz, ukończyłam liceum u Sióstr Niepokalanek w Szymanowie. Później, wskutek wypadku, miałam duże problemy z nogą (nieszczęśliwie wyskoczyłam z samochodu, wprost na pozostawione nie wiadomo przez kogo i w jakim celu, wiadro). Najpierw musiałam męczyć się z gipsem, a potem przejść długotrwałą rehabilitację. No i dopiero po roku od zdania matury wybrałam, trochę za namową przyjaciółki (która mówiła: „Lubisz dzieci, może znajdziesz z nimi pracę”), studia pedagogiczne na UMCS w Lublinie. Byłam tam jedyną osobą niewidomą.

– Jakie stosowała Pani metody pracy podczas studiowania, co pomagało?

Ponieważ nie miałam problemów z orientacją przestrzenną, z akademika na uczelnię chodziłam sama. Nauczyłam się też rozkładu pomieszczeń i chodząc po terenie uczelni nosiłam składaną laskę pod pachą (żartobliwie mówiono o niej – „rurki”). Na moim roku było nas czternaście dziewcząt i dwóch kolegów. Oprócz mnie jeszcze jedna koleżanka była z niepełnosprawnością. Jej problem zdrowotny to głuchota.

Pisałam wtedy brajlem na tabliczce (pozostawiłam ją sobie na pamiątkę – jest duża i dość ciężka, z metalu). I muszę przyznać, po ośmiu godzinach notowania miałam wszystkiego dość. Po zajęciach brałam prysznic, potem robiłam gimnastykę i następnego dnia trzeba było znów zaczynać wszystko od początku.

Będąc na studiach wypracowałam sobie taktykę: zdawałam egzaminy w zerowych terminach. I zwykle już pierwszego czerwca byłam po wszystkich egzaminach i jechałam na Dzień Dziecka do domu.

– Wspomniała Pani, że chodziła ze złożoną laską. Czy po ulicach też?

Niestety w młodości nie lubiłam laski i ryzykowałam życiem. Bardzo dobrze wryło mi się w pamięć zdenerwowanie kierowcy trolejbusu w Warszawie, który o mało nie najechał na mnie na przejściu. Strasznie na mnie wtedy ten kierowca, sądząc po głosie, mniej więcej w wieku mojego taty, nakrzyczał, wyzywając od idiotek, które wchodzą mu pod koła. Gdy dowiedział się, że nie widzę i jestem bez laski, jego złość dodatkowo się spotęgowała. Zatrzymał wtedy przejeżdżającą taksówkę, kazał mi do niej wsiąść i zapłacił za kurs (wcześniej wypytał mnie dokąd chciałam się dostać). Pamiętam, że sama chciałam zapłacić, ale on się uparł, mówiąc, że będzie to rodzajem kary dla mnie, i zarazem wyrzutem sumienia do końca życia. To zdarzenie stało się punktem zwrotnym. Od tego czasu nigdy już nie przechodziłam przez ulicę bez laski.

– Studiowała Pani pedagogikę. Skąd wziął się zawód logopedy?

Gdy kończyłam studia, nie bardzo wiedziałam, gdzie mogłabym znaleźć pracę. Karta nauczyciela nie pozwalała na zatrudnienie w zwykłej szkole nauczyciela z taką niepełnosprawnością jak moja, natomiast na zatrudnienie w jakiejś szkole specjalnej musiałabym czekać aż zwolni się miejsce. I wówczas moja harcerska drużynowa podsunęła mi pomysł ukończenia dodatkowo specjalizacji z zakresu logopedii. Mało kto wówczas słyszał o takim zawodzie, jak się wkrótce miało okazać bardzo potrzebnym. A że cieszyłam się na uczelni dobrą opinią, to nikt nie stwarzał mi problemów w zdobyciu dodatkowych kwalifikacji.

– Jak udało się Pani zatrudnić na tzw. otwartym rynku pracy? W tamtych czasach to było dość rzadkie zjawisko.

Po skończeniu studiów i powrocie na Wybrzeże poszłam do Związku Niewidomych z nadzieją, że pomogą mi znaleźć pracę. Rozmawiałam z przewodniczącym Okręgu, który zaproponował mi zatrudnienie na dziewiarni albo przy obróbce metalu. Takiej pracy nie chciałam wykonywać. Wyszłam stamtąd rozżalona. Czy po to się uczyłam przez pięć lat, aby teraz robić szczotki albo bezpieczniki do „Poloneza”?… Postanowiłam sama poszukać sobie pracy. Jednak wszędzie, gdzie uzyskiwałam informacje o wakacie, a następnie wysyłałam swoje oferty, to z chwilą, gdy potencjalny pracodawca dowiadywał się, że jestem osobą niewidomą, pracy już nie było. Przez jedenaście miesięcy stukałam bezskutecznie do różnych drzwi w jej poszukiwaniu. Kilkakrotnie przekonałam się, że u pracodawców występuje duży lęk przed zatrudnieniem osoby niepełnosprawnej. Napisałam nawet list do Ministra Edukacji, że wyłożono mnóstwo pieniędzy na moją naukę, a ja teraz nie mogę znaleźć pracy.

Moja drużynowa, która wcześniej doradziła mi ukończenie logopedii jako kierunku z przyszłością poradziła mi znów, abym zwróciła się z moim problemem do profesora Aleksandra Hulka. Pan profesor, zapytany czy z takim wykształceniem jakie miałam dam sobie radę w pracy, odpowiedział, że „jeśli ktoś, np. nie mający nogi skacze, to nikt go nie pyta o to, jak on to robi. Podobnie, jeśli ktoś skończy studia, to też nie pytajmy w jaki sposób sobie poradzi w pracy”. Ja studia skończyłam z wynikiem bardzo dobrym i dostałam od niego coś w rodzaju zgody na pracę.

Zgłosiłam się z nią do Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej w Gdańsku, skąd skierowano mnie do szkoły w Kartuzach. W duchu pomyślałam sobie wówczas, że pewnie ideą decydenta było: „Niech tam spróbuje, tym wiejsko-miejskim dzieciom pewnie nie zaszkodzi, a może w czymś pomoże”. Trafiłam do szkoły podstawowej, w której pracowała ta moja drużynowa jako psycholog. Pan dyrektor przy pierwszym spotkaniu powiedział mi, że jest zszokowany tym, że osoba niewidoma może się uśmiechać. Ja z kolei stwierdziłam, że jeśli okaże mi trochę zaufania i w niewielkim stopniu pomoże, to nie powinno być problemów z tą moją pracą. I nie było. Pracowałam tam siedem lat.

– Jak się Pani współpracowało z kadrą pedagogiczną?

Z nauczycielami uczącymi w tej szkole nie miałam większego kontaktu. Mój gabinet był trochę na uboczu obok gabinetu psychologicznego, w którym pracowała ta moja dawna drużynowa. W sumie był to taki „zakątek medyczno-pedagogiczny” (pielęgniarka, stomatolog, psycholog i logopeda). Do mnie przychodziły dzieci, które miały problemy z prawidłową wymową i wskazania do korygowania tych błędów.

– W tym czasie, poza codziennymi 50-kilometrowymi dojazdami i pracą z dziećmi w szkole, zaangażowała się Pani w działalność społeczną na rzecz osób niewidomych i słabowidzących. Podczas niej poznała Pani swojego przyszłego męża. Czy możemy sięgnąć pamięcią do tamtych dni?

Zaczęło się od prośby skierowanej ze szpitala do PZN, by do przebywających na oddziale okulistycznym pacjentów przyszedł ktoś, kto mógłby im pomóc w bardzo trudnym dla nich okresie, związanym z utratą wzroku. I wówczas pan Bartoszewski, ówczesny przewodniczący Okręgu PZN, powiedział: „Jesteś młoda, samodzielna, więc idź i pokaż tym pacjentom, że brak wzroku nie musi być tragedią i że można bez niego normalnie żyć”. Trafiłam do dwóch osób: dziewczyny, która całkowicie straciła wzrok na skutek poparzenia prądem i chłopaka tracącego wzrok, który po jakimś czasie stał się moim mężem. Jeśli chodzi o tę dziewczynę – mieszkankę Bydgoszczy, to poza brakiem wzroku miała uszkodzone ręce i zniekształconą twarz. Z zawodu była cukierniczką. Dzięki niej nauczyłam się pieczenia ciast, przygotowywania różnych kremów itd. Z kolei ja uczyłam ją brajla. Dodatkowo udało mi się ją namówić, by przyjeżdżała do mnie na sobotnio-niedzielne przepustki i mogła lepiej poznawać życie po niewidomemu. Pan Bartoszewski zaręczył w szpitalu, że będzie to ważny element rehabilitacji dla osoby nowo ociemniałej. No i przyjeżdżała do mnie przez około pół roku. Po jakimś czasie ona z kolei zaprosiła mnie do jej dalszej rodziny, która mieszkała w Gdańsku. Czułam się trochę „pod ostrzałem”, ponieważ zdawałam sobie sprawę z tego, że rodzina ta chciała zobaczyć z kim się zadaje ich krewna. Pamiętam, że sama do nich dojechałam, co pewnie było pierwszym wyznacznikiem, że osoba niewidoma może być samodzielna. W późniejszym czasie ta moja „podopieczna” założyła rodzinę i nasz kontakt się urwał. Ale mam poczucie, że w tym pierwszym najtrudniejszym dla niej okresie, mogłam pokazać, że bez wzroku można żyć i realizować swoje plany. Z kolei mojego przyszłego męża, Adama, bardzo niechętnego do nauki brajla, przekonywałam, że pomimo tego, że on widzi, nic nie stoi na przeszkodzie, by nauczył się czegoś nowego. I że może kiedyś, ta jego znajomość brajla okaże się pomocna, np. gdy spotka na swojej drodze kogoś będącego w trudniejszej od niego sytuacji wzrokowej.

– Tymczasem zmieniła Pani stan cywilny, urodziła córeczkę – Agatę. A gdy dziecko skończyło roczek, Pani mąż umarł. Musiało być Pani bardzo ciężko.

Mąż miał poważny problem kardiologiczny. Nawet na naszym ślubnym przyjęciu była jego doktor (z przygotowaną „w razie czego” strzykawką i lekiem). Obecnie takie wady jak jego są już operowane, lecz w tamtym czasie nie znano jeszcze dzisiejszych metod.

Po przedwczesnym odejściu męża życie musiało toczyć się dalej. Miałam córkę, musiałam dla niej żyć i starać się zapewnić jej normalne dzieciństwo. Udało mi się, znów nie bez problemów, zmienić miejsce pracy na bliższe zamieszkania. Moją macierzystą placówką na długie lata stała się Miejska Poradnia Wychowawczo-Zawodowa w Sopocie. W codziennym życiu pomagało to, że będąc nauczycielką mogłam swoje dziecko umieścić w przedszkolu, a potem w szkole niedaleko domu. Z początku wszędzie je sama odprowadzałam.

A dziś moja córka, od dawna ma już własną rodzinę – męża i dwoje dzieci: trzynastoletnią Matyldę i jedenastoletniego Stanisława. Ich mama cały czas pracowała, więc ja od początku byłam z moimi wnukami i pomagałam je wychowywać. Najpierw, gdy córka i jej rodzina mieszkali w Gdyni, a ja w Sopocie, przywożono mi maluchy w nosidełku – czymś w rodzaju plecaczka, który miał nawet daszek w razie deszczu (zdecydowanie nie lubiłam ciągnąć ani przed, ani za sobą dziecięcych wózków, miałam przed tym opory).

Obecnie wszyscy mieszkamy razem w Gdyni. Wnuki są bardzo samodzielne i nie potrzebują już mojej opieki. Ostatnio role nawet trochę się odwracają i obecnie wnuczek uczy mnie np. posługiwania się „iPhonem”.

– Jak przekonać pracodawcę, aby nie obawiał się zatrudnić osobę niewidomą?

Przede wszystkim na rozmowę kwalifikacyjną o pracę należy iść samodzielnie, nie z przewodnikiem (po pierwsze więc – trzeba nauczyć się samodzielności i orientacji). Oczywiście wcześniej należy poznać topografię danego miejsca. Można na tę rozmowę przyjść z psem przewodnikiem, ale aby z nim chodzić też trzeba mieć bardzo dobrą orientację.

– No właśnie, Pani ma wieloletnie doświadczenia, jeśli chodzi o współpracę z psami przewodnikami. Pewnie była Pani zadowolona z ich pracy?

Korzystałam z pracy trzech psów przewodników. Pierwszego zafundowałam sobie trochę bardziej dla własnej obrony; pracowałam wtedy w Kartuzach i czasem, zwłaszcza gdy wracałam wieczorami, przytrafiały mi się różne przygody. Ten pierwszy pies, wzięty z Milicji (wtedy nie było Policji), był tak mądry, że przejechałam z nim całą Polskę autostopem. I jak się zgubiłam, np. w lesie, to ten pies potrafił mnie wyprowadzić. Pamiętam, jak kiedyś poszłam na spacer z mamą do lasu i zgubiłyśmy się. Poprosiłam wówczas mamę, by nie interweniowała, nawet gdy coś jej się nie będzie podobało, tylko całkowicie mu zaufała. No i pies nas wyprowadził. W sumie miałam trzy psy przewodniki, pracujące u mnie po około trzynaście lat, byłam z nich bardzo zadowolona.

Pamiętam jedną taką zabawną sytuację. Otóż weszłam z psem do autobusu i zaczęłam szukać w torbie kagańca, by mu go założyć. Ponieważ te moje poszukiwania trochę trwały, kierowca widząc psa bez kagańca, krzyknął w naszą stronę: „kaganiec proszę!”. Wtedy jakiś dowcipny pasażer odkrzyknął: „dla pana jeszcze nie zrobiono”. Oczywiście cały autobus w śmiech.

Trzy lata temu pożegnałam ostatniego psa przewodnika. Nie chcę już żadnego, bo one wymagają chodzenia, przynajmniej trzygodzinnego, a ja już nie chodzę tak dużo.

– Co Pani zdaniem pomaga osobom niewidomym w pracy i codziennych kontaktach z ludźmi pełnosprawnymi?

Według mnie bardzo przydatne jest poczucie humoru. Nie należy być obrażalskim, np. gdy się usłyszy: „no bo my mamy tu ślepego pracownika”, to chociaż nie brzmi to ładnie, to nie należy się obrażać. Jeśli chodzi o mnie, to odpowiadam na każde pytanie, nie przemilczam i nie obrażam się.

– Jak dziś spędza Pani swój czas wolny? Co sprawia Pani przyjemność?

Lubię czytać nagrane książki. Poza tym dużą przyjemność sprawiają mi robótki na drutach. Czasem ktoś ze znajomych, wiedząc o mojej profesji, podsyła mi dziecko wymagające pomocy logopedycznej. Staram się wówczas – mając ciągle pod ręką i wykorzystując do tej pracy m.in. specjalne zestawy obrazków podpisane brajlem – w miarę możliwości pomagać.

– A jakieś marzenia?

Właściwie to nie mam wielkich planów, oczekiwań czy marzeń. Chciałabym być zdrowa i do końca życia móc odwiedzać przynajmniej raz w roku moją przyjaciółkę (poznaną w dzieciństwie w krakowskim szpitalu), która mieszka w województwie małopolskim. Na razie to mi się wciąż udaje. Nadal samodzielnie się poruszam, rodzina mnie w tym nie ogranicza. Do niedawna ta moja przyjaciółka też mnie odwiedzała, ale z powodu swoich problemów zdrowotnych już nie może do mnie przyjeżdżać. Wcześniej też np. wymieniałyśmy się mieszkaniami – ona przyjeżdżała z rodziną do mojego mieszkania, a ja z kolei jechałam do niej na Sądecczyznę. Były to takie sympatyczne wczasy wymienne.

– Bardzo dziękując za spotkanie i rozmowę, życzę Pani przede wszystkim zdrowia i jak najwięcej powodów do radości.

Renata Nowacka-Pyrlik, instruktor rehabilitacji podstawowej niewidomych i słabowidzących

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników