Treść strony
Moje potyczki z biznesem - Wojciech Cagara
Od wczesnej młodości, kiedy jeszcze niepodzielnie panował w naszym kraju pokój, socjalizm i powszechne szczęście, Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się coraz dostatniej, miałem dwa marzenia, niemal bezpośrednio związane z naszym ustrojem politycznym i gospodarczym.
Po cichu snułem plany, że jeśli kiedykolwiek w moim życiu zdarzy się po temu sposobność, to chciałbym spróbować swoich sił jako prywatny przedsiębiorca. Wydawało mi się, że wolność gospodarcza jest istotnym elementem wolności człowieka w ogóle, no i niechętnie wysłuchiwałem, ile też to biedne państwo musi do mnie dokładać, jak bardzo wdzięczny za to powinienem mu (temu państwu) być itd. Wtedy bardzo mi się to nie podobało…
Drugie moje marzenie było jeszcze bardziej prozaiczne – chyba odkąd pamiętam interesowały mnie zjawiska związane z gospodarką rynkową, kapitalizmem w ogóle, a już wręcz fascynowały mnie rynki kapitałowe, giełdy papierów wartościowych i wszelkie tego rodzaju zakazane owoce. Oczywiście w tamtych warunkach nie miałem nawet cienia szansy, żeby zdobyć choćby sensowne informacje na te tematy, nie mówiąc już o próbie zrealizowania tego typu marzeń.
Jeśli chodzi o moje pozostałe zainteresowania, to również ich rozwijanie było dość trudne. Od najmłodszych lat zajmowała mnie elektronika, co w związku z brakiem wzroku również nie stwarzało zachęcających perspektyw. Mimo to wybrałem liceum mechaniczno-elektroniczne w Laskach. Do dziś uważam to za jedną z najtrafniejszych decyzji w moim – już 60-letnim – życiu. To właśnie w tym liceum spotkałem nauczycieli, dzięki którym mogłem rozwinąć swoje zainteresowania, zdobyć podstawy wiedzy w dziedzinie, która mnie pasjonowała. To w tej właśnie szkole zwrócono moją uwagę na to, że wprawdzie nie dam sobie raczej rady jako konstruktor czy serwisant sprzętu elektronicznego, ale np. programowanie nie jest już poza moim zasięgiem.
Po zdaniu matury rozpocząłem studia na Wydziale Matematyki, Informatyki i Mechaniki Uniwersytetu Warszawskiego. Z przyczyn ode mnie niezależnych, losowych musiałem te studia przerwać – jak się potem okazało – już na zawsze.
Udało mi się znaleźć zatrudnienie w ówczesnym Zakładzie Wydawnictw i Nagrań Polskiego Związku Niewidomych, który przetrwał do roku 2013, od czasu do czasu zmieniał tylko nieco swoją nazwę… Ja zdołałem tam dopracować prawie do końca – moja umowa o pracę wygasła z dniem pierwszym września 2013 roku. Wygasła na skutek wypowiedzenia, które wszyscy pracownicy otrzymywali kolejno, małymi grupkami, ponieważ należało uniknąć formalnych zwolnień grupowych. To była strategia celowa i świadoma, krzywdząca dla zatrudnionych tam ludzi, pośród których byli tacy, którzy przepracowali tam niemal całe swoje zawodowe życie, wkładając w tę pracę wiele wysiłku i serca. Mam tu na myśli nie tylko osoby niewidome, ale także widzące. Nie mam ich zgody na publiczne podanie nazwisk, ale z niektórymi z nich ciągle utrzymuję kontakt. Historia Wydawnictw PZN to temat na oddzielny – całkiem ciekawy i obszerny artykuł. Tymczasem wrócę do przerwanego wątku. Ta praca jednak nie do końca mnie satysfakcjonowała. Pozwalała się utrzymać, opłacić wynajmowany pokój, potem już własne mieszkanie, ale nie dawała mi pełnej satysfakcji zawodowej.
Jeszcze jesienią 1988 roku otrzymałem propozycję, która radykalnie odmieniła moje życie zawodowe. W tym czasie prowadzone były prace nad komputeryzacją brajlowskiej drukarni, w której pracowałem. Zaproponowano mi – jako pierwszemu z niewidomych pracowników – szkolenie komputerowe. Oczywiście byłem zachwycony, moja żona również. Szkolenie przebiegało gładko, dzięki ludziom, którzy je wówczas prowadzili i zorganizowali. Zetknąłem się z bardzo życzliwym podejściem szefa Komórki Informatycznej ZWiN (tak się to wtedy nazywało) – dr. Stanisława Jakubowskiego. Kiedy powiedziałem mu, że komputery to moja pasja i chciałbym tę pasję rozwijać, udostępnił mi potrzebne materiały, książki i co tylko mógł. Dzięki tej pomocy, jak również dzięki życzliwości mojego młodszego kolegi z czasów szkolnych, Igora Busłowicza, opanowałem pierwszy język programowania – Turbo Pascal.
Napisałem kilka drobnych programów pomocnych przy pracy w naszej drukarni.
Potem udało mi się opanować jeszcze kilka języków programowania, ale żadnej pracy w tej dziedzinie znaleźć nie mogłem.
W lipcu roku 1993 zarejestrowałem własną działalność gospodarczą. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu w urzędach spotykałem się na ogół z życzliwością i pomocą. Przy załatwianiu formalności korzystałem trochę z pomocy widzącego znajomego – starszego kolegi z pracy. W prowadzeniu księgowości pomógł mi na samym początku mąż koleżanki, a potem, kiedy wszystko zaczęło się rozkręcać, musiałem korzystać z usług biura rachunkowego. Starałem się być na bieżąco w przepisach związanych z działalnością gospodarczą, co udawało mi się w mniejszym lub większym stopniu. W każdym razie mniej więcej rozumiałem, co do mnie mówi księgowa i urzędnicy w urzędzie skarbowym.
Jak już wspomniałem, główną motywacją do poprowadzenia mojej własnej działalności gospodarczej była chęć zmierzenia się z prawdziwym rynkiem i konkurencją. Oczywiście nigdy nie lekceważyłem finansów, ale jeśli firma nie przynosiła strat, to już było coś.
W początkowej fazie udało mi się zrealizować jedno z marzeń – udostępnić osobom niewidomym teletekst. W tamtych czasach Internet nie był jeszcze w Polsce popularny, był kosztowny, a korzystanie z telegazety nie kosztowało nic.
Stopniowo próbowałem rozwijać swoją działalność. Moja żona w 1996 roku straciła pracę, więc z jednej strony firma musiała zacząć przynosić większe dochody, żeby było można żyć, a z drugiej moja żona mogła się bardziej zaangażować w pracę w naszej firmie. Dzięki temu ja mogłem poświęcić więcej czasu programowaniu, sprawom technicznym i obsłudze klientów na zewnątrz, a żona mogła odpowiadać na pytania klientów telefonicznie, potem również mailowo, wystawiać faktury, załatwiać wysyłki itd. Bardzo mocno wspierała mnie również w prowadzeniu szkoleń komputerowych.
Najbardziej w pracy brakowało nam stałego widzącego pracownika, jednak zatrudnienie go nie wchodziło w grę przy działalności tego kalibru.
W roku 2009 ostatecznie zrezygnowaliśmy z prowadzenia firmy. „Dobił” nas, podobnie jak wielu drobnych przedsiębiorców, ZUS.
To bardzo istotne. Jeśli ktoś z Was – niepełnosprawnych – zamierza prowadzić działalność gospodarczą, to radziłbym mu, żeby poszedł na całość i spróbował się z tej działalności utrzymać. W tej chwili można korzystać z dofinansowania składek ZUS przez PFRON, pomocy finansowej na założenie własnej działalności gospodarczej itp. Wtedy takich możliwości nie było. Dlatego nie odważyłem się porzucić pracy, potem zawiesić renty i pójść „na całość”. Miałem przecież na utrzymaniu swoją rodzinę, a do samobójców nie należę. Ostatnio jednak coraz częściej myślę o tym, że nie podjąłem dobrej decyzji. Błędnie założyłem, że książki i czasopisma brajlowskie powinny być ciągle wydawane. Przecież wielu ludzi nadal chce czytać brajlem – myślałem. A jeżeli tak, to kto miałby się tym zajmować jak nie PZN albo współpracujące z nim agendy… Oczywiście już pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia zauważyłem spore wysiłki ZG PZN – moim zdaniem godne lepszej sprawy – żeby pozbyć się Zakładu Nagrań i Wydawnictw. Jednak do skutecznego finału doprowadziły te wysiłki dopiero obecnie miłościwie nam panujące władze PZN. Dokładniej rzecz biorąc, nie nam, bo od dobrych kilku lat nie jestem już członkiem tej – skądinąd naprawdę zasłużonej i bardzo potrzebnej – organizacji. Jednak działanie na zasadzie, o której śpiewał śp. Wojciech Młynarski, tj.: „Co by tu jeszcze spieprzyć…” żadnej organizacji nie pomaga.
Tak więc trzeba było i tak szukać jakiejś pracy, z której moglibyśmy się utrzymać. Udało się nam obydwojgu – mojej żonie i mnie – znaleźć w miarę stałą pracę. Jednak aktualnie znowu nieco dotkliwiej odczuwamy brak swojej własnej działalności. Mam tu na myśli ostatnie zmiany na lepsze, a konkretnie wzrost płacy minimalnej. W sytuacji, kiedy dofinansowanie ze środków PFRON do wynagrodzenia osoby niepełnosprawnej zatrudnionej na umowę o pracę pozostaje od wielu lat niezmienione, pracodawcy narzekają na wzrost kosztów zatrudnienia niepełnosprawnych pracowników. Oczywiście ci, którzy zatrudniają tylko pełnosprawnych, narzekają tak samo, jednak z uwagi na swoje ograniczenia, niepełnosprawni są bardziej zagrożeni utratą pracy. Nie ma tutaj czego owijać w bawełnę – jesteśmy mniej konkurencyjni – czy nam się to podoba czy nie. A nasi pracodawcy, którzy przez lata zapewne od ust musieli sobie odejmować, żeby nam zapłacić pieniędzmi w dużej mierze pochodzącymi z PFRON-u, teraz mogą dojść do wniosku, że już ani kęsa swojego nie oddadzą, bo niby dlaczego mieliby jeść jeszcze mniej?… Zatrudnienie na umowę o pracę stało się mniej pewne.
Niestety jest już trochę późno na radykalne zmiany w naszym – mojej żony i moim – życiu zawodowym. Jak mówi przysłowie „nie da się wejść drugi raz do tej samej rzeki”. Tamten okres nam obojgu przyniósł najwięcej satysfakcji. Moim zdaniem udało nam się zaistnieć na rynku, sprawdzić się, trochę, choć nie za wiele, zarobić i kilka pożytecznych rzeczy zrobić.
Nigdy by nam się to nie udało, gdyby nie sprzyjające wówczas okoliczności i życzliwa pomoc wielu osób – zarówno niewidomych, jak i widzących.
Jeśli chodzi o bariery w urzędach, to poza jedną instytucją – ZUS-em, nie mam powodu się uskarżać.
Najdziwniejsza chyba przygoda, jaka mi się kiedykolwiek przytrafiła w urzędzie miała miejsce w ZUS-ie przy ul. Senatorskiej 8. Wybrałem się tam – jak bardzo często – sam i oczywiście z białą laską. Podprowadzono mnie do okienka, poczekałem w pewnej odległości, aż poprzedni interesant skończy załatwiać swoją sprawę (numerków wtedy jeszcze nie było) i podszedłem. Powiedziałem „Dzień dobry!” – odpowiedziała mi cisza. No to po chwili znowu mówię: dzień dobry (tym razem trochę głośniej, ale bez przesady). Dalej cisza. Siadłem sobie na krzesełku i grzecznie czekam. Pomyślałem, że urzędniczka wyszła na chwilę i zaraz powinna wrócić. Siedziałem tak dosłownie przez około 40 minut, ale nic się nie zmieniało. Nagle ktoś do mnie podszedł i usłyszałem głos swojej znajomej: – Cześć! A co ty tu robisz, załatwiasz coś? No to jej tłumaczę co i jak, że czekam, aż urzędniczka wróci… A ona na to: Ale przecież ta pani przez cały czas tutaj siedzi! Gapię się na was już chyba ze dwadzieścia minut i myślałam, że jesteś obsługiwany… A potem zwróciła się do tej urzędniczki, no i nie bardzo wypada mi ją cytować. W każdym razie pierwszy raz słyszałem ją, jak w taki sposób zwraca się do kogoś, bo była osobą bardzo spokojną i zrównoważoną… Mnie się udało nic nie powiedzieć, co uważam za swoisty sukces, bo okazało się, że to i tak nie było to okienko co trzeba…
Co do doświadczeń bardziej praktycznych, to w firmie na co dzień posługiwaliśmy się programem magazynowo-księgowym WF-MAG. Najpierw była to wersja DOS-owa, a potem, kiedy już się „zestarzała” przeszliśmy na wersję windowsową.
Bardzo dużo problemów przysporzył nam obowiązek posiadania kasy fiskalnej. Zakupiliśmy to straszne urządzenie, bardzo życzliwy znajomy pomógł nam oznakować brajlem klawiaturę, a sprzedawca rzetelnie i cierpliwie zapoznał nas z podstawową obsługą tego urządzenia. I tutaj dopiero zaczęły się problemy. Bardzo często pracowaliśmy długo w nocy, wystawiając faktury i przygotowując sprzęt dla klientów. Nasz problem polegał na tym, że data na paragonie fiskalnym musiała być zgodna z datą na fakturze. Zegar w kasie fiskalnej odmierzał sobie czas nieubłaganie, a my z wyświetlacza nie byliśmy w stanie odczytać wskazań tego zegara.
Kilka razy zdarzyło nam się, że faktura została wydrukowana tuż przed północą, a paragon fiskalny do tej faktury został wydrukowany tuż po północy, a więc data na tym paragonie była o jeden dzień późniejsza, niż data na fakturze. Wtedy musieliśmy pisać oświadczenia, wyjaśnienia i było z tym sporo problemów. W dodatku akurat ten egzemplarz kasy fiskalnej bardzo często ulegał awarii, blokując nam możliwość dokonania sprzedaży, do czasu usunięcia usterki.
W końcu bardzo sympatyczni fachowcy doradzili nam dobre rozwiązanie: zlikwidowaliśmy wadliwą kasę fiskalną i zastąpiliśmy ją drukarką fiskalną. To był kolejny koszt, ale wreszcie odzyskaliśmy swobodę działania. Drukarka fiskalna komunikuje się bezpośrednio z komputerem, a używane przez nas oprogramowanie posiadało m.in. interfejs obsługi tej drukarki. To już było dobre rozwiązanie. Wreszcie urządzenie fiskalne mieliśmy pod kontrolą. Oczywiście nie byliśmy w stanie odczytać wydrukowanego przez nią paragonu, ale ponieważ wydruku dokonywaliśmy z komputera, z danymi tymi mogliśmy się zapoznać przed wydrukiem. Do końca swojej działalności nie mieliśmy żadnego problemu z tą drukarką fiskalną.
Co do innych praktycznych doświadczeń, to jeśli osoba niewidoma nie musi, niech lepiej do urzędu nie wybiera się sama. Najczęściej trzeba tam coś wypełnić, wypisać itd., a urzędnicy nie zawsze mogą to zrobić własnoręcznie. Mnie często zdarzało się prosić o pomoc przypadkowych interesantów – najczęściej w urzędzie skarbowym.
Jeśli chodzi o transport sprzętu i późne powroty od klientów, to w mojej sytuacji korzystałem z usług korporacji taksówkowej. Jeśli wypadła eskapada daleko poza Warszawę, to koszt był spory, ale per saldo chyba i tak kosztowało nas to mniej, niż utrzymanie przez cały rok własnego samochodu i jeszcze opłacanie kierowcy…
Kolejną kwestią są spotkania z klientami. Jeśli klientem była osoba widząca, to czasami dawało się zauważyć lekkie zaskoczenie, ale po chwili wszystko szło normalnie i chyba nie zdarzyło się, żeby takiego klienta wypłoszył nasz brak wzroku. Tylko nie można wobec klienta rozłożyć bezradnie rąk i tłumaczyć mu, że: „Niestety, nie wiem, bo ja nie widzę, a pani Kasi jeszcze nie ma w pracy”. Wtedy klient uzna Cię za niepoważnego i pójdzie ze swoimi pieniędzmi gdzie indziej.
Teraz jest więcej możliwości „złapania” klienta, choćby poprzez Internet. Tam nie widać, czy jesteś niewidomy, czy łysy, czy gruby, czy spełniasz wszystkie normy unijne. Tylko strona musi być przejrzysta, czytelna i nie całkiem prymitywna. Tu radziłbym każdemu jednak korzystać z pomocy osoby widzącej. Przynajmniej w sensie estetycznym i graficznym, bo inaczej Twoja strona nie przyciągnie niczyjej uwagi, choćby tam było nie wiem co.
I chyba ostatnia uwaga: należy pamiętać, że nie ma znaczenia, kto wypełniał dokumenty składane w urzędzie skarbowym, ZUS-ie itp. Istotne jest, kto je podpisuje. Jeśli Twoja księgowa zrobi błąd, a Ty o tym nie wiesz, to problem masz Ty i tylko Ty, a nie ona. Oczywiście mówię tu o osobie prowadzącej działalność gospodarczą i korzystającej z usług zewnętrznego biura rachunkowego. To udało mi się przetestować dokładnie na własnej skórze…
Na pewno warto spróbować samodzielnej działalności, chyba że zupełnie Cię to nie pociąga.
Główne zalety to:
1. Jesteś szefem i to nie Ciebie zatrudniają.
2. Ty decydujesz, czy jesteś dobrym pracownikiem czy nie, dopóki masz klientów.
3. Jeśli firmę prowadzisz sam, to masz wspaniałego szefa, który Cię lubi, docenia i szanuje, a Twój szef ma wspaniałego, lojalnego pracownika, bo nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł być nielojalny wobec samego siebie.
4. Możesz w pracy robić dokładnie to, co Cię interesuje, a przynajmniej głównie to, i jeszcze w dodatku mieć z tego dochody. To chyba kusząca perspektywa?…
5. Jeżeli jednak zrobiłeś już wszystko, co w Twojej mocy i mimo to biznes się nie kręci, koszty trzeba płacić, a na dochody nie ma widoków, to nie wahaj się zawiesić, a w razie konieczności zlikwidować swojej firmy, zanim będzie za późno i wpadniesz w tarapaty finansowe.
Ja tak zrobiłem, Tobie oczywiście tego nie życzę, ale to też jest istotny element biznesu. Firma ma służyć Tobie, a nie Ty firmie.
Wojciech Cagara
Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników
Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2018–2021 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Dodano: 16-03-2020 17:14:39