Treść strony
Moje Indie - wybrane migawki z krótkiej podróży - Renata Nowacka-Pyrlik
O wycieczce do tego niezwykłego pod wieloma względami kraju chciałam napisać zaraz po powrocie z niej w marcu 2018 roku. Jednak z powodu nadmiaru wrażeń okazało się to wówczas zadaniem zbyt trudnym. Przytłaczające i trudne do wymówienia i zapamiętania były nazwy, nadmiar hinduskich bogów – których ponoć są tysiące, a także bardzo złożona historia tego kraju.
Do tematu Indii wracam więc dopiero teraz, kiedy zdołałam dokonać wyboru najbardziej niezwykłych miejsc i sytuacji związanych z podróżą po tym ogromnym i przeludnionym kraju. Jednocześnie, gdy znów jestem przekonana o tym, że warto tam pojechać, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że podczas ubiegłorocznej wycieczki udało mi się zobaczyć i przeżyć bardzo niewiele.
Kraj kontrastów
Po upływie kilkunastu miesięcy zdecydowanie bardziej zachęcam osoby, które rozważają możliwość wyjazdu do Indii, ale wciąż się wahają – odwiedźcie je. Po to, by chociażby poczuć zupełnie inny od naszego egzotyczny klimat; by na własnej skórze przekonać się, jak tam jest i aby zweryfikować krążące w społeczności, nawzajem wykluczające się, opinie o magicznych albo tragicznych Indiach. Powszechnie bowiem mówi się, że jedni turyści są w stanie Indie natychmiast pokochać i potem do nich wielokrotnie wracać, jak na przykład nieżyjący już, niewidomy pan Witold Kondracki, o którym pisałam w ubiegłorocznym artykule „Przeskok z zimy do lata”. Inni z kolei od pierwszego wrażenia szczerze nienawidzą tego kraju, i nigdy, ale to przenigdy więcej nie chcą przekroczyć jego granic.
W mojej pamięci Indie zapisały się przede wszystkim jako kraj pełen kontrastów. Z jednej strony: niezwykle interesujący, egzotyczny, bajecznie kolorowy (z powodu chociażby wszędzie obecnych, różnobarwnych sari noszonych przez hinduskie kobiety), ze wspaniałymi, lśniącymi w słońcu i budzącymi zachwyt budowlami – pełnymi rzeźb, płaskorzeźb, misternie wykonanych fresków i innych zdobień; kraj pełen słońca, ciepła, zielonej i kwitnącej roślinności oraz pozytywnej energii. Natomiast z drugiej strony poraża niewyobrażalną dla wielu z nas nędzą: widokiem żebraków – często potwornie okaleczonych, siedzących lub leżących w drogowym pyle; bosych dzieci – czasem również wyciągających ręce po jedzenie czy pieniądze; tysięcy młodych bezrobotnych – głównie mężczyzn próbujących na siłę wcisnąć (zwłaszcza turystom z egzotycznych dla nich krajów) różne tandetne przedmioty; wałęsających się krów i bezpańskich psów poszukujących pożywienia.
Wstrząsający jest również widok skleconych byle jak, rozlatujących się lepianek z koczującymi, często wielodzietnymi rodzinami czy straganów z nędznymi towarami do sprzedania; wszechobecny brud, widoczne na każdym kroku zaniedbania oraz brak podstawowej infrastruktury (chociażby kanalizacji czy chodników). Przerażające są również wiszące na słupach i domach splątane, przypominające czarne pajęczyny kable elektryczne. Z powodu skrajnego ubóstwa wielu mieszkańców Indii kradnie prąd, nielegalnie podłączając się do sieci energetycznych, ryzykując, a często przypłacając to życiem.
Zestawiając ze sobą te dwa obrazy, dochodzę do wniosku, że żaden z dotychczas odwiedzonych przez mnie krajów, nie pozostawił w mojej pamięci tak mocnych, a jednocześnie tak bardzo różniących się od siebie obrazów, wrażeń i emocji.
Jak się tam znalazłam?
O wycieczce do Indii myślałam od dawna. Mijały kolejne lata, a moje plany kończyły się na czytaniu książek, oglądaniu filmów oraz spotkaniach z podróżnikami, którzy już tam byli. Moje marzenia, by też się tam wybrać, przybrały na sile po rozmowie z Moniką Łobodą – świecką misjonarką, która spędziła w Indiach kilka lat, pracując z niewidomymi dziećmi (wywiad z nią pt. „Niewidomi w Indiach”, został zamieszczony w „Tyfloserwisie” w 2016 roku).
Przypadek sprawił, że niedługo potem w luźnej rozmowie z Ryszardem Sawą – znanym niewidomym maratończykiem o duszy podróżnika, który wspólnie ze swoją przewodniczką Krystyną Oleszczuk, odwiedził już wiele egzotycznych krajów – wspomniałam o tym, że od dawna marzę o wyjeździe do Indii. Jakież było moje zaskoczenie i radość, gdy niedługo po tej rozmowie Ryszard zadzwonił z informacją, że wspólnie z Krystyną wybrali już termin wycieczki do Indii, a ja – jeśli nadal jestem zainteresowana – mogę do nich dołączyć. Świadomość, że będę mogła liczyć na ewentualne wsparcie w trudnych sytuacjach, zadecydowała o podjęciu prawie natychmiastowej decyzji o wyjeździe. W niecały miesiąc załatwiliśmy wszystkie formalności i w marcu o mało przyjemnej porze (była godzina 3.30 rano) spotkaliśmy się na warszawskim lotnisku Okęcie. Po kilku różnych kontrolach i wypełnianiu koniecznych dokumentów polecieliśmy najpierw niewielkim samolotem do Amsterdamu. Stamtąd do Delhi lecieliśmy już dużo większym i znacznie dłużej.
Wspomniany lot długo będzie mi się kojarzył z całkowitą bezsennością i trudnym do zniesienia hałasem. Powodowały go zapewne niczego nieświadome hinduskie dzieci, których było wyjątkowo dużo na pokładzie samolotu. Gdy odgłosy płaczu jednego malca milkły, to natychmiast w innym miejscu zaczynało się nowe zawodzenie. Takie dźwięki – o różnych barwach i natężeniu – towarzyszyły nam podczas całej podróży. Nie pomagały nawet słuchawki na uszach. Myślę, że wszyscy uczestnicy tego lotu z ulgą powitali dotknięcie azjatyckiej ziemi.
Międzynarodowe Lotnisko im. Indiry Gandhi w Delhi okazało się, w porównaniu z ogromnym lotniskiem w Amsterdamie, jeszcze większe i zdecydowanie bardziej zatłoczone. Wielobarwne i mówiące różnymi językami strumienie ludzi wolno przelewały się do poszczególnych stanowisk i okienek, gdzie znów trzeba było wypełniać różne formularze, pokazywać dokumenty, przechodzić kontrole.
Dla mnie apogeum trudności nastąpiło przy odbiorze bagaży, kiedy wraz z kilkoma uczestnikami naszej wycieczki krążyłam bezradnie, wypatrując swojej walizki. Zazdrościłam wtedy moim znajomym tego, że zabrali ze sobą wyłącznie bagaż podręczny i mają go ciągle przy sobie. W ten sposób uniknęli bardzo długiego i stresującego poszukiwania.
W natłoku mnóstwa różnokolorowych toreb i walizek poustawianych na dużej przestrzeni, chyba nie znalazłabym mojej granatowej torby na kółkach, gdyby nie naklejone duże i wyraźnie kontrastujące z nią żółte pasy. To właśnie one po dosyć długim poszukiwaniu przyciągnęły mój wzrok.
Potem musiałam znaleźć wyjście z hali przylotów (co przy ogromnych przestrzeniach i różnobarwnym ludzkim mrowiu, poruszającym się w różnych kierunkach, nie było łatwym zadaniem), a następnie miejsce, gdzie miał czekać przedstawiciel naszego biura turystycznego. Gdy w końcu tam dotarłam – po drodze spotykając moich współtowarzyszy – nareszcie poczułam się bezpiecznie.
Po sprawdzeniu listy uczestników udaliśmy się, już całą grupą, do czekającego na nas autokaru. Pierwszą niespodzianką był drewniany stołeczek ustawiony przed wejściem. Od tej pory miał towarzyszyć nam za każdym razem, gdy wchodziliśmy/wychodziliśmy do/z autokaru. Ustawianie go i pilnowanie, by się nie zachwiał podczas stawiania na nim stóp, należało do obowiązków jednego z hinduskich pracowników przydzielonych naszej grupie – towarzyszył nam również kierowca i dodatkowy, lokalny pilot. Później jeszcze wielokrotnie byliśmy świadkami mało uzasadnionego i efektywnego zatrudnienia (patrząc z naszej perspektywy).
Drugą niespodzianką były wieńce uplecione z żółtych, żywych kwiatów dla każdego z uczestników wycieczki. Po długiej i męczącej podróży stanowiły miły akcent powitalny w tym egzotycznym kraju. Co więcej, pełniły dodatkową funkcję – zmieniły niezbyt miłą woń (połączenia kurzu z kanalizacją), która nas powitała w hotelowym pokoju, na znacznie przyjemniejszą. Hotel trochę różnił się standardem od tych europejskich (zasadniczą różnicą były: wspomniany przeze mnie już zapach oraz bardziej szaro-beżowa niż śnieżnobiała barwa pościeli i ręczników). Po parogodzinnym wypoczynku – po długiej i bezsennej podróży jak najbardziej wskazanym – rozpoczęło się właściwe, zaplanowane przez organizatora zwiedzanie.
Witaj w Indiach!
Namaste – to rodzaj powitania i pozdrowienia (dosłownie tłumaczone znaczy „pokłon tobie”). Mieszkańcy Indii wypowiadając je, mają na ogół złączone na wysokości klatki piersiowej (jak do modlitwy) dłonie i głowę lekko pochyloną do przodu. Podczas sześciodniowej wycieczki, pod opieką bardzo kompetentnej i życzliwej pani pilot, to słowo słyszałam w Indiach najczęściej.
Przemierzyliśmy dość znaczne odległości, zatrzymywaliśmy się w różnych miejscach po to, by zobaczyć, przeżyć, dotknąć, zapoznać się z jakże odmienną od naszej historią, kulturą, zwyczajami, stylami budownictwa… Chcieliśmy się przyjrzeć egzotycznym religiom i bóstwom oraz codziennemu życiu mieszkańców tego kraju. Z pewnością nie należy ono do łatwych.
W dużych miastach towarzyszyły nam niekończące się korki – pomimo szerokich ulic – oraz straszliwy hałas powstający na ulicach (nie da się go porównać z tym, który powstaje na naszych drogach). Prawie bez przerwy słyszeliśmy odgłosy włączanych, przeróżnie brzmiących klaksonów. Trudno w to uwierzyć, ale podobno nie służą one celom ostrzegawczym ani alarmowaniu agresywnych zachowań, lecz oznaczają radosne powitanie na drodze. Do tego dodajmy nieprzebrane tłumy pieszych i brak przejść przez ulice – nie wspominając o światłach czy informacjach dźwiękowych. W tej sytuacji nie powinien dziwić brak dodatkowych ułatwień i oznakowań dla osób z problemami wzrokowymi czy ruchowymi.
Podobno w Indiach zdarza się niewiele wypadków drogowych. Dla mnie jest to o tyle niezrozumiałe, że dobrze pamiętam, jak podczas przejścia na drugą stronę szerokich ulic, musieliśmy się łapać za ręce i niejako wymuszać na jadących chwilowe zatrzymanie się (sunęło po nich bez przerwy mnóstwo przeróżnych pojazdów – samochodów osobowych, autobusów, ciężarówek, rykszy, rowerów czy motorów przewożących często oprócz ludzi ogromne, wystające gabaryty). Przy kilkukrotnym przechodzeniu nikomu z naszej wycieczkowej grupy nic złego się nie przytrafiło, więc może faktycznie z bezpieczeństwem w Indiach nie jest najgorzej? Mimo to nie wyobrażam sobie samodzielnego przejścia przez miejską ulicę – pełną wciąż sunących pojazdów, w dodatku z białą laską czy na wózku inwalidzkim.
Trasa naszej wycieczki: DELHI-JAIPUR-AGRA-DELHI, nazywana jest potocznie „złotym trójkątem”. Nie jest możliwe napisanie o wszystkim, co znalazło się w jej programie, dlatego skupię się jedynie na kilku wybranych punktach.
Monumentalna stolica
Program naszej wycieczki pod hasłem „Indie w pigułce” zaczął się i zakończył w Delhi, około dwudziestosześciomilionowym położonym nad rzeką Jamuną miastem pełniącym funkcję stolicy. Pierwszym punktem był zapierający dech w piersiach Świątynny Kompleks Akshardham – jeden z największych hinduistycznych obiektów na świecie. Jest to nowy – oddany do zwiedzania w 2005 roku – a zarazem na wskroś tradycyjny zespół budowli, złożony z wielu niezwykle finezyjnie zdobionych świątyń, które nawiązują architekturą do ponad trzydziestowiecznej tradycji hinduizmu. Przy budowie tych porażających wielkością i przepychem obiektów zastosowano głównie marmur i czerwony piaskowiec, czyli tradycyjne materiały dostępne w północnych Indiach.
Kompleks wybudowano w rekordowo krótkim czasie – zaledwie w pięć lat. Wzniesiono go w pięciu różnych stylach architektonicznych, a przy jego budowie i zdobieniu pracowało podobno aż siedem tysięcy rzemieślników i trzy tysiące wolontariuszy. Przed wejściem na jego teren musieliśmy przejść dokładną kontrolę – poza dokumentami pozwolono nam wnieść jedynie plastikową butelkę z wodą. Całkowicie zabronione było nagrywanie i robienie zdjęć. To, co jednak udało się nam zobaczyć, z pewnością było warte poniesienia dodatkowych kosztów (zwiedzanie miało charakter fakultatywny).
Największe wrażenie wywarła na mnie olbrzymia, otoczona pięknym parkiem i ogrodami świątynia (o wysokości 43 metrów i powierzchni 100 na 96 metrów) ze wspaniałymi, bogato zdobionymi kolumnami, kopułami oraz mnóstwem rzeźb. Przedstawiały one wyobrażenia różnych bóstw, rozmaite elementy flory i fauny czy tancerzy i muzyków.
Dobrze też zapamiętałam kilkunastominutową wycieczkę po specjalnie utworzonej sztucznej rzece, łodziami w kształcie pawi. Jej celem było przybliżenie turystom – oczywiście w dużym skrócie – wielowiekowej historii, obecnych osiągnięć oraz dorobku kulturalnego i technicznego Indii (które przodują m.in. w medycynie i informatyce). Wolno płynąc łodziami, oglądaliśmy zmieniające się, ruchome prezentacje wykonane za pomocą dźwięku, światła oraz figur przedstawiających ludzi o naturalnych wymiarach, wykonujących różne czynności.
Inną budzącą podziw budowlą, znajdującą się również w Delhi, jest największy w Indiach meczet o nazwie Jama Masjid (zwany Meczetem Piątkowym). Został on zbudowany w drugiej połowie XVII wieku przez władcę z dynastii Wielkich Mogołów (tego samego, który kazał zbudować Tadż Mahal – najsłynniejszy pomnik miłości ku pamięci zmarłej żony). Przy wejściu na jego teren – podobnie jak przed wejściem do wszystkich innych świątyń hinduskich, musieliśmy zdjąć buty (pilnował ich jeden z przydzielonych nam pracowników). Kobiety dodatkowo musiały włożyć na swoje ubrania, dosyć porozrywane od wielokrotnego użytkowania, kolorowe okrycia – przypominające stylonowe długie fartuchy. W takich przebraniach wychodziły później interesujące zdjęcia (na terenie Jama Masjid za dodatkową opłatą wolno było fotografować).
Do meczetu o wyrazistej czerwonej barwie – zbudowanego tak samo, jak kompleks świątynny z piaskowca i marmuru – prowadzą wysokie schody i trzy potężne bramy. Przez jedną z nich wnoszono kiedyś władcę w lektyce, dlatego do dziś brama ta nazywana jest Królewską. Z kolejnej rozciąga się widok na bazar – obiekt niezwykle barwny i tętniący głosami setek ludzi, kupujących i sprzedających różne towary (wkrótce po zwiedzeniu tego religijnego obiektu i my się na nim znaleźliśmy).
Tymczasem podziwialiśmy przeogromny dziedziniec, mogący pomieścić dwadzieścia pięć tysięcy wiernych – mężczyzn. Jest on otoczony galeriami, w których z kolei modlą się kobiety. Meczetowi towarzyszą dwa czterdziestojednometrowe minarety (minaret – wieża z balkonem, z której nawołuje się wiernych na modlitwę). Pod wysoką kopułą sali modlitewnej meczetu wisi potężny żyrandol, natomiast marmurową podłogę częściowo przykrywają kolorowe chodniczki. Przy tak potężnej budowli człowiek wydaje się małą kruszynką…
Po obejrzeniu dwóch budzących podziw obiektów nadszedł czas na przejażdżkę rykszami rowerowymi. Trasa naszego przejazdu wiodła wąskimi ulicami delhijskiej Starówki i jeszcze węższymi – w dodatku bardzo krętymi i położonymi na różnych wysokościach – uliczkami wspomnianego bazaru. Wiozący nas (dwie osoby) rykszarz, zapewne kilkunastoletni, bardzo umiejętnie radził sobie z niebezpiecznymi zakrętami i mijankami. Czasem jednak z przerażeniem obserwowałam, jak w pośpiechu – niemal ocierając się o inne, w dodatku ciągle trąbiące pojazdy – omija stragany wypełnione różnobarwnym towarem, a także rozmawiające ze sobą grupki przekrzykujących się handlarzy i kupujących.
Dla mnie ludzie ci tworzyli wciąż poruszające się, wielkie, różnokolorowe mrowie. Zestawieni dodatkowo ze zwisającymi w ogromnym nieładzie kablami elektrycznymi, mknącymi i trąbiącymi samochodami wyglądali bardzo groźnie. W końcu, gdy trwająca około godziny przejażdżka po tym obcym, niezmiernie głośnym i chaotycznym świecie dobiegła końca, poczułam niewątpliwą ulgę, a rykszarz wyciągnął rękę po zapracowany w pocie czoła napiwek.
W Delhi byliśmy jeszcze w kilku innych interesujących miejscach. Oglądaliśmy wpisany na listę UNESCO Kutb Minar, czyli najwyższy ceglany minaret w Indiach czy największą i najważniejszą dla Sikhów świątynię – o trudnej do wymówienia dla nas nazwie – Gurudwara Bangla. Każdy głodny człowiek zostanie w niej nakarmiony, a każdy chętny do pomocy może zostać wolontariuszem i zrobić coś dobrego dla innych. Mieliśmy okazję pracować w ogromnej kuchni, w której wyrabialiśmy z pszennej mąki i wody ciasto na okrągłe placki ćapati.
W mieście klejnotów
Następną miejscowością na naszej mapie zwiedzania był Jaipur – około trójmilionowe miasto leżące w odległości około 270 kilometrów od Delhi. Jest ono stolicą Radżastanu, czyli największego stanu Indii. Nazywa się go Miastem Klejnotów – ponieważ słynie z bogactwa i obróbki kamieni szlachetnych, albo Różowym Miastem – ze względu na barwy domów, których elewacje są pokryte różowym piaskowcem.
Jednym z najbardziej znanych tam obiektów jest Pałac Wiatrów wybudowany w 1799 roku z inicjatywy panującego wówczas maharadży. Na szczególną uwagę i podziw zasługuje monumentalna fasada, w której znajdują się aż 952 okna zabudowane transenną (to specjalna płyta służąca zamykaniu okna, najczęściej wykonana z cienko oszlifowanego marmuru czy alabastru). Została zbudowana z myślą o zamieszkujących pałac damach dworu. Dzięki specjalnym oknom kobiety te mogły obserwować codzienne życie miasta, nie będąc widzianymi na przykład przez przechodniów.
W Jaipurze warto udać się do wpisanego w 2010 roku na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO obserwatorium astronomicznego. Znajduje się w nim największy na świecie zegar słoneczny i astrolabium (jest to przyrząd astronomiczny używany do XVIII wieku w nawigacji oraz służący do określania położenia ciał niebieskich; korzystał z niego m.in. Mikołaj Kopernik). Nam przypadło odwiedzić go w porze największego upału – na termometrach było ponad 40 stopni Celsjusza. Z racji tego, że mieści się ono na dużej przestrzeni pozbawionej dużej ilości roślin (czyli bez możliwości schronienia się w cieniu), to najbardziej kojarzy mi się z pragnieniem schowania się przed słońcem.
Jeśli chodzi o moje odczucia, to najbardziej niezapomniane wrażenia pozostały mi po zwiedzaniu Fortu Amber – doskonale umiejscowionej fortyfikacji o charakterze pałacowo-obronnym, znajdującej się w odległości kilkunastu kilometrów od Jaipuru. Budowla ta, corocznie odwiedzana przez około milion turystów, została zbudowana już w XI wieku (a rozbudowana w XVI). Początkowo przez wiele lat była główną siedzibą bogatego rodu spod znaku słońca.
Pierwszy, wysoko usytuowany dziedziniec fortu zdobyliśmy na słoniach. Zwierząt tych było mnóstwo. Wszystkie miały na sobie kolorowe ozdoby i przytwierdzone siedzenia dla dwóch osób. Uczestnicy wycieczek – oprócz naszej było jeszcze kilka innych – kolejno podchodzili do miejsca, w którym zatrzymywały się słonie i zajmowali miejsca na ich grzbiecie. Po około półgodzinnej jeździe mogliśmy zwiedzać fort. Natomiast słonie – już bez „ładunku” – schodziły na dół, by za chwilę zabrać kolejnych turystów i znów wnieść ich na dziedziniec. Po tej przejażdżce miałam wyrzuty sumienia wobec zwierzęcia, które mozolnie wspinało się z dwuosobowym ciężarem. Nie do końca przekonały mnie tłumaczenia, że słonie codziennie wożą na swoich grzbietach setki turystów, a po kilkugodzinnej pracy (podobno jej czas jest ściśle przestrzegany) odpoczywają.
Fort Amber jest budowlą niezwykłą: ma wiele budzących podziw pałaców, mnóstwo przepięknie zdobionych kolumn i krużganków, cztery niezależne od siebie dziedzińce, tajemnicze przejścia, sztuczną wyspę, jeziora, system nawadniający wspaniałe ogrody, a nawet specjalne systemy ochładzające pałace.
Za najpiękniejsze budowle uznaje się tam: Bramę Ganesh – udekorowaną niezwykle delikatnymi mozaikami i freskami (poświęcono ją hinduistycznemu bogu Genesh, który według wierzeń usuwa wszystkie przeszkody) oraz pałac SheeshMahal (Pałac Luster) – zdobiony tysiącami luster, które znajdują się niemal wszędzie (od podłóg po sufity), tworząc jedyną w swoim rodzaju, niezwykle oryginalną mozaikę pełną świetlnych refleksów.
Będąc w Jaipurze, z pewnością warto odwiedzić, znajdującą się w pobliżu Świątynię Małp, czyli kompleks wielu świątyń hinduskich, usytuowany w otoczeniu wzgórz i bujnej roślinności. My udaliśmy się tam pod koniec dnia. Zanim jednak dotarliśmy do tego miejsca, musieliśmy przejechać kilkanaście kilometrów wąskimi ulicami przez wsie – z mało ciekawą zabudową, stertami śmieci i biegającymi boso dziećmi. W pamięci zapisały mi się przede wszystkim obrazy krów o różnej maści, które leżały albo wolno przemieszczały się wzdłuż drogi, a także kóz, owiec i psów. W pewnym momencie z mijanych zarośli zaczęły dochodzić odgłosy przekrzykujących się nawzajem pawi. Musiało ich być wyjątkowo dużo. Najlepsze jednak czekało nas wkrótce – mianowicie spotkanie z małpami.
Po wyjściu z autokaru znaleźliśmy się w spokojnej okolicy – wolnej od samochodów i wcześniej mijanych zwierząt. Po niedługim marszu w górę naszym oczom ukazał się, przykuwający uwagę misternymi i wielobarwnymi zdobieniami oraz tonący w kwiatach, hinduistyczny kompleks świątynny. W niektórych świątyniach odbywały się modlitwy, paliły świece; w powietrzu było czuć woń kadzidlanego dymu. Kompleks tych świątyń nawiązuje do żyjącego tu około 2500 lat temu Pana Galta – mistyka, mędrca i cudotwórcy. Oprócz wielu mijanych świątyń poświęconych różnym hinduskim bogom (niektóre z nich wymagają renowacji) oraz świętych basenów ablacyjnych wielką atrakcją Galty są stada małp zamieszkujące na stałe te tereny.
Były wszędzie. Częstowaliśmy je przywiezionymi z miasta bananami, jednak nie były specjalnie głodne, ponieważ najpierw brały je od nas, otwierały z otaczającej skórki, a potem wyrzucały do wody, na kamienne podłogi czy schodki prowadzące coraz wyżej i wyżej do kolejnych świątyń. Patrząc stamtąd na niżej położone świątynie wspaniale prezentujące się w zestawieniu z bujnie kwitnącą roślinnością oraz z wypełnionymi wodą basenami, dodatkowo ozłocone zachodzącym słońcem – miałam wrażenie, że znajduję się w miejscu magicznym – pełnym egzotyki, spokoju i naturalnego piękna.
Pomnik miłości
Ostatnim miastem, do którego trafiliśmy podczas naszej wycieczki, była Agra. To w niej znajduje się jeden z siedmiu cudów świata – słynny Tadż Mahal. Jest to bajeczny, majestatyczny, olbrzymi grobowiec – świadectwo wielkiej miłości cesarza Shahjahana do ukochanej żony Mumtaz Mahal (która, mając 38 lat, zmarła podczas czternastego porodu). Przewidując swoją śmierć, poprosiła swojego męża o trzy rzeczy, a on przyrzekł wypełnić jej wolę. Umierającej kobiecie zależało na tym by: jej mąż już nigdy więcej się nie ożenił (ten słowa dotrzymał, ale niezależnie od złożonej obietnicy miał podobno wiele konkubin), zapewnił dobrą przyszłość wszystkim ich dzieciom i zbudował coś, co na zawsze by ją przypominało.
Rozpaczający po śmierci żony Mahal – który podobno w ciągu jednej nocy całkowicie osiwiał – postanowił, że wybuduje grobowiec, jakiego świat dotąd nie widział. I tak powstał Tadż Mahal. Moim zdaniem w pełni zasługuje na miano cudu. Nie sposób go opisać – w każdym razie ja się tego nie podejmuję. Aby mieć o nim pełniejsze wyobrażenie, trzeba go po prostu zobaczyć, dotknąć, obejść… Grobowiec ten – zbudowany z białego marmuru, inkrustowanego mnóstwem kamieni szlachetnych i półszlachetnych – znajduje się w otoczeniu mogolskich ogrodów oraz przepływającej rzeki Jamuny. Jego budowa trwała dwadzieścia dwa lata (od 1631 do 1653 roku) i pochłonęła znaczną część cesarskiego skarbca – co nie mogło się podobać poddanym ani jego następcy. Tuż po wybudowaniu Tadż Mahal cesarz-inwestor, który planował rozpocząć budowę drugiego, podobnego grobowca dla siebie (pewnie równie kosztownego, z tym że jego miał być wykonany z czarnego marmuru), został odsunięty przez swojego syna od władzy i uwięziony. Syn pozwolił mu zamieszkać w pałacu, z widokiem na Tadż Mahal (bez możliwości opuszczania tego pałacu-więzienia). To właśnie w nim spędził ostatnie lata swojego życia – patrząc na dzieło swojego życia oraz wspominając przedwcześnie zmarłą żonę.
I to był już ostatni z wybranych przeze mnie punktów wycieczki. W moim przekonaniu warto znaleźć się w Indiach, chociażby tylko z tego powodu, że tak bardzo różnią się od znanych nam miejsc…
Renata Nowacka-Pyrlik
Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników
Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2018–2021 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Dodano: 30-10-2019 11:22:22