Treść strony
Fascynujący Vincent - Izabela Galicka
Vincenta van Gogha kojarzymy przede wszystkim jako autora „Słoneczników”. Niewielu z nas potrafiłoby wymienić inne tytuły jego prac, ale chyba wszyscy mają w pamięci jego niepowtarzalny styl malowania. A także koszmarny epizod z odciętym uchem, który spopularyzowany przez popkulturę przyczynił się do utrwalenia wizerunku artysty jako furiata i szaleńca. Kim był tajemniczy Holender? Jaka tajemnica wyznaczała jego życie i śmierć? Czy poza ukochanym bratem Theo miał jeszcze kogoś bliskiego?
Na te pytania próbują odpowiedzieć reżyserzy „Twojego Vincenta” (Loving Vincent) – Dorota Kobiela i Hugh Welchman. Film powstał w koprodukcji polsko-angielskiej w tym roku i już zdobył sobie niemałe uznanie – Nagrodę Publiczności na festiwalu w Annecy oraz nominacje do Złotych Lwów i nagrody Europejskiej Akademii Filmowej. I rzeczywiście, to nie dziwi, bowiem mamy tu do czynienia z dziełem na wskroś oryginalnym, z prawdziwym, wysmakowanym, ale przy okazji frapującym kinem artystycznym.
Film jest niejednoznaczny gatunkowo, w pewnym sensie to dramat biograficzny, ale nie rości on sobie prawa do stworzenia kompletnego portretu mistrza, koncentrując się na ostatnich latach jego życia w prowansalskim miasteczku. Punkt wyjścia natomiast stanowi tajemnicza śmierć malarza (domniemane samobójstwo) – i tu wchodzimy w atmosferę thrillera, gdy młody Armand, pragnący oddać list Vincenta komuś bliskiemu artyście, zaczyna z rosnącą pasją prowadzić własne śledztwo wśród mieszkańców miasteczka. Zagadki jednak się mnożą, błądzimy wśród domysłów i niedopowiedzeń, z każdą chwilą oddalając się coraz bardziej od obiektywnej prawdy. To dlatego wielu krytyków porównuje ten film do klasycznego już dzieła Akiry Kurosawy „Rashomon”.
I największy atut filmu – jego strona wizualna. Składają się na nią dwa porządki – czarno-biały porządek retrospekcji, cofający się aż do czasów nieszczęśliwego dzieciństwa artysty odrzuconego przez matkę, oraz oszałamiający porządek malarski opowieści prowadzonej tu i teraz. Oto bowiem na ekranie ożywa styl van Gogha, jego obrazy zamieniają się w sekwencje filmowe, ożywają też postaci z jego obrazów, które będą opowiadać nam o malarzu. I obok wirtuozerskiej strony wizualnej, to drugi atut filmu – jest on tworzony przez dialogi Armanda z mieszkańcami miasteczka: dziewczyną z gospody, rybakiem, lekarzem Vincenta i jego córką. Każda z tych postaci postrzega artystę bardzo osobiście i emocjonalnie. Widzimy więc wiele „wersji” van Gogha – od cichego introwertyka, a nawet melancholika, przez pijaka i wyalienowanego artystę aż do niezrozumianego geniusza. Jaki był rzeczywiście? Film podsuwa tylko pewne sugestie, widz nie ma szansy wpadnięcia w łatwe banały. Jednakże na pewno reżyserzy pokazali van Gogha ciepło i nieomal z czułością. Zagadka jego śmierci, którą początkowo śledzimy z zapartym tchem, w miarę trwania obrazu staje się mniej istotna niż jego życie i sztuka.
Oglądałam ten film, myśląc, jak wiele stracą z niego osoby niewidome – całą przepiękną stronę wizualną. Dlatego też wahałam się początkowo, czy rekomendować ten właśnie film. Doszłam jednak do wniosku, że w sposób mistrzowski tworzy go dialog, dialog tak „gęsty”, że śmiało może obyć się bez audiodeskrypcji. To dialog, z którego wyłania się postać mistrza a zarazem człowieka z jego bolączkami i słabościami. I właśnie z racji tej głęboko humanistycznej perspektywy polecam ten film wszystkim – dla mnie jest to na pewno „mój Vincent” – i wszystkim widzom życzę podobnych odczuć.
(11 listopada 2017 r. w Konotece był pokaz filmu „Mój Vincent” z audiodeskrypcją i napisami dla niesłyszących, proszę śledzić stronę Fundacji Kultury bez Barier, może będą kolejne pokazy – red.)
Izabela Galicka, filolog polski i kulturoznawca
Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu licznikówDodano: 28-11-2017 13:45:06