Treść strony
Dziennik pokładowy recydywistki - "Szprotka"
Jak wskazuje tytuł, jestem recydywistką. Tak właśnie kapitan Janusz Zbierajewski określa ludzi, którzy często uczestniczą w projekcie „Zobaczyć Morze”. Płynę, wracam, a zaraz potem chciałabym już być z powrotem na morzu… Wiem, że nie wszyscy są przekonani do tego projektu, dlatego z takim uporem opisuję to, co przeżywałam podczas tych wypraw.
W czasie rejsu robiłam jak zwykle notatki, żeby wiedzieć później, po powrocie, co się kiedy działo. Przecież były i wachty nocą, więc człowiek w ciągu dnia był jednak odrobinę mniej „trzeźwy”… Takie notatki są więc nawet po latach dobrym przypomnieniem.
Tekst zapisywałam jedynie brajlem. Edge – mój notatnik – był wspaniały, bo nie „mówił” tego, co piszę, dlatego mogłam i własne, mniej publiczne myśli utrwalić.
23 września, niedziela
Pierwszy dzień wyprawy i mój pierwszy rejs na Kapitanie Borchardtcie, żaglowcu, który czekał na nas w Świnoujściu. Na statku powitano nas herbatą i śniadaniem. Gdy wszyscy się posilili, Robert Krzemiński (jeden z organizatorów rejsu) zamówił dla chętnych taksówki do miasta i pojechaliśmy na mszę św. Ksiądz powiedział słowo o niewidomych i widzących uczestnikach rejsu „Zobaczyć Morze”, a jeden z niewidomych załogantów, Wiesio Pawlak, śpiewał psalm. Później był czas na Fort Anioła, oglądanie różnego uzbrojenia i wypicie naprawdę wspaniałego, choć gorzkiego cappuccino – a tak lubię słodkie…
Po powrocie na Borchardta zostaliśmy podzieleni na wachty – i dopiero wtedy dokładniej obejrzałam statek. Jest zupełnie inny niż mój ukochany Zawias (Zawisza Czarny – przyp. red.). Niestety okazało się, że coś się stało Krzemieniowi, i zamiast dowodzić nami, podobno znalazł się w szpitalu… I kto będzie na nas krzyczał: „wziąłbyś się do roboty!”? Przydzielono mnie do drugiej wachty, razem z pięcioma innymi dziewczynami: Kasią B., Kasią P., Anią, Stasią i Kają – i tylko dwoma panami – Mateuszem i Markiem. Naszym oficerem został Józek. Zaczęliśmy od zniesienia, albo może raczej spuszczenia naszych bagaży po stromych i krętych schodach pod pokład. Jak zwykle panowie byli w tym bardzo pomocni… A my w ślad za bagażami, trzymając się poręczy, bo schody dość wąskie.
Kajuty były malutkie, 3- i 4-osobowe. Nam dostała się taka 4-osobowa, z dwoma piętrowymi kojami i wąziutkim przejściem do równie wąskiej szafy, w której trzymałyśmy część naszych rzeczy. Część, ponieważ tak naprawdę większość miałyśmy ułożone wzdłuż koi. Ja oczywiście wylądowałam na górnej koi, tak jak chciałam. No i zaczęło się normalne żeglarskie życie…
Na szczęście druga wachta nie zaczynała od kambuza (czyli przygotowywania posiłków – przyp. red.), więc po południu mieliśmy czas na jakieś dodatkowe zakupy i integrację. Koło dziesiątej poszłyśmy spać, bo w nocy mieliśmy wachtę trapową.
My z Kasią B. stałyśmy od trzeciej do czwartej. Było straszliwie zimno, tak że ubrałam na piżamę dwie bluzki, polar, kurtkę i czapkę. Wiatr był koszmarnie mroźny. Dobrze, że moja kurtka była bardzo obszerna, wszystko się pod nią zmieściło. Chodziłyśmy prawie cały czas po pokładzie, tylko na chwilę weszłyśmy do sterówki i obejrzałyśmy sobie mapy Bałtyku. Tam przynajmniej nie wiało tak strasznie i było dużo cieplej… Po czwartej, niewiele zdejmując, poszłam pospać.
24 września, poniedziałek
Rano, około siódmej, pobudka, umycie się w łazience kajutowej, która miała chyba pół metra na niewiele więcej. Był tam zlew, WC i prysznic z jakąś ceratą do zasłaniania się.
Kiedy staliśmy przed śniadaniem na pokładzie, przeleciały nam nad głowami klucze żurawi. Chyba z pięć. I bardzo głośno „klangorzyły”. Potem śniadanie i trochę czasu wolnego. Było strasznie zimno i wietrznie, i na pokład z nieba posypało się bardzo dużo gradu wielkości sporego ryżu. Zbierałam go rękami i dziwiłam się, że tak szybko nie topniał. Później było szkolenie, a od dwunastej wachta trapowa, zmieniona na nawigacyjną, bo wypływaliśmy.
Od razu strasznie bujało i niektórzy zaczęli mieć chorobę morską. Podobno była siódemka (w skali Beauforta – przyp. red.). Płynęliśmy na silniku, ale wiatr wiał nam prosto w dziób i osiągaliśmy niebotyczną prędkość około 2 węzłów. Usiłowaliśmy się jakoś kryć przed wiatrem za sterówką, ale nie za bardzo się to udawało. Silnik aż wył. Dlatego pan kapitan zdecydował, że wracamy i około wpół do drugiej popłynęliśmy z powrotem do Świnoujścia. Potem klar na pokładzie – te wszystkie liny, odbijacze, klocki trzeba było uporządkować, poukładać na właściwych miejscach.
Po obiedzie półgodzinne wachty trapowe dwójkami, potem spotkanie integracyjne przy piwie i winie. Po nim czekała nas wachta kambuzowa, tak od szóstej. Całkiem sprawnie przygotowaliśmy kolację: półmiski z wędlinami, serem żółtym, topionym, pomidory, ogórki.
Kolacja była około ósmej na dwie raty, a potem zmywanie, zmywanie, zmywanie. Myłyśmy ze Stasią naczynia ręcznie i – z pomocą widzących – w wyparzarce, bo taka była na statku. A poźniej, około dziesiątej, w pióra, do szóstej. Niech żyje wachta kambuzowa!
25 września, wtorek
Całkiem dobrze się tej nocy wyspałam. Około szóstej pobudka, szybkie mycie i alarm nawigacyjny, bo wypływamy. Pochowałyśmy swoje odbijacze i klocki, i szybko do kambuza szykować śniadanie. Znowu my zmywałyśmy, a osoby bardziej widzące nam pomagały, odstawiając naczynia na miejsce.
Po wypłynięciu zaczęło bujać. Nie tak bardzo, ale trochę ludzi miało chorobę morską i zostało w kojach. Do alarmu „do żagli” nasza wachta nie musiała iść, ale trzeba było szykować obiad. Mnie też dziś chyba trochę męczy choroba morska, na szczęście tylko troszkę, bez wielkich sensacji.
W kambuzie prawie od początku zmywałyśmy, bo najpierw jadły dwie wachty, potem dopiero my. A po obiedzie znowu mycie garów, na szczęście podzielone na dwie części, nie trzeba się było spieszyć, dlatego poszło nam bezproblemowo.
Następna była wachta nawigacyjna. Siedziałyśmy ze Stasią przy sterówce. Trochę świeciło słońce, ale było koszmarnie zimno i wiał przejmujący wiatr. Jeżeli się udawało, chowałyśmy się za sterówkę. Ponieważ niedaleko nas przepływało dużo statków, sterował kapitan i Józef, nasz oficer.
Koło siódmej była kolacja, a po ósmej alarm nawigacyjny, bo przypłynęliśmy do Sassnitz. Kapitan zebrał nas na pokładzie, rozdzielił na dwie grupy i powiedział, że pójdziemy jutro oglądać okręt podwodny. Miał nas oprowadzać Jurek, oficer czwartej wachty. Tego dnia poszłyśmy dosyć szybko spać, bo o świcie miałyśmy wachtę trapową, od czwartej do ósmej.
Niewygodnie mi jednak korzystać z tej mikrołazienki. Dobrze, że przynajmniej zawsze jest ciepła woda, więc mycie było o wiele przyjemniejsze niż na Zawiasie.
26 września, środa
Mnie i Kasi dostała się ostatnia godzina wachty trapowej, od siódmej do ósmej. Zwlokłam się koło wpół do siódmej i jako tako ogarnęłam. Wachta zleciała nam szybko, przy herbacie na pokładzie, a potem w sterówce przy czytaniu książki „Kapitana Borchardta listy do Kasi”. Dobrze, że na tym żaglowcu jest zabudowana sterówka, bo przynajmniej przez chwilę jest gdzie się ogrzać.
A potem, po ósmej, śniadanie. Miał być alarm „opuszczenie statku”, ale na szczęście nie było, za to koło dziesiątej poszliśmy oglądać okręt podwodny. Angielski, odkupiony potem przez Niemców. Oprowadzał Jurek, ale tak naprawdę ludzie się porozłazili i w rezultacie prawie nic nie widziałam.
Odwiedziłyśmy jakiś sklep z pamiątkami, ale dla mnie nic tam nie było ciekawego. Spotkaliśmy się z naszym oficerem, Józkiem, Anią, Stasią, Kasią i kimś z innej wachty w jakimś lokalu, w którym podobno były wspaniałe śledzie – podawane na talerzyku albo w kanapce z zieleniną. Ponieważ nie cierpię ryb, nie doceniłam tych wspaniałości…
Wszyscy jedli te śledzie i pili piwo, a ja zamówiłam przepyszną sałatkę z ogórków, pomidorów, kapusty i sałaty, podobno dębowej, takiej z drobnymi liśćmi, polaną sosem jogurtowym i wspaniale przyprawioną. To był super posiłek! Tylko moim zdaniem dosyć drogi… Chyba z 6 euro! Potem poszłyśmy z Kasią kupić coś do jedzenia na później. Sklep spożywczy był dość daleko, a że było zimno, więc szybki spacer był na miejscu, zwłaszcza że pod górę.
Po powrocie na statek trochę odpoczywałyśmy i grzałyśmy się w kajucie, bo obiad planowany był dopiero na piątą. Żeby nie zasnąć, poszłam na szkolenie z meteorologii, tradycyjnie prowadzone przez Jurka, bo byłam w jego wachcie i to on nas uczył żeglarstwa. Niestety, jakoś do tej pory nie rozumiem tych wszystkich wyżów, niżów, wiatrów i chmur…
Po obiedzie od razu poszliśmy na ekstra długi spacer nad morze. Wiał bardzo silny wiatr, morze głośno szumiało, ale szło się nam wspaniale całą wachtą. Chodziliśmy około półtorej godziny, ja częściowo sama, za głosem Stasi i Ani. Oglądaliśmy różne rośliny, zbierałyśmy kasztany, czasem w łupinach, jak jeże. Schowałam sobie kilka do kieszeni na pamiątkę, tak jak i kilka małych otoczaków z plaży. Oficer mówił, że na tej plaży są takie kamienie, które mają w środku dziurkę na wylot, bo poza granitem jest w nich wapień, który jest wypłukiwany przez morze. Niestety, nie znalazłam żadnego takiego kamienia. Ale spacer był naprawdę wspaniały… Aż żal, że nie można tak chodzić i chodzić brzegiem morza… Potem trzeba było się posilić, bo od ósmej znowu obowiązki: wachta trapowa. My z Kasią jako pierwsze. Siedziałyśmy na pokładzie, usiłując się skryć przed wiatrem za ścianą mesy. Wiatrzysko było okropne. Wyło, gwizdało, było bardzo niesympatycznie. Ale jakoś przetrwałam tę godzinę razem z marznącą jak ja Kasią B.
Od dziewiątej wieczorem mam spokój do pobudki przed siódmą. Jak dobrze. Umyłam się i do wyrka… to znaczy – do koi.
27 września, czwartek
Rano wstałam około wpół do siódmej, razem z dziewczynami z mojej kajuty. Szybka poranna toaleta i zaraz alarm nawigacyjny, bo wypływamy jednak z Sassnitz. Po alarmie śniadanie, a zaraz potem wachta nawigacyjna.
Całą wachtą poszliśmy na rufę koło sterówki na ławeczkę, a każdy z nas po kolei, stał za sterem. Pogoda zrobiła się trochę pochmurna, ale czasem wyzierało zza chmur słońce. Wiało całkiem solidnie, podobno koło piątki. To była wspaniała wachta. Cudnie było tak siedzieć na pokładzie, słuchać szeptu fal i czasem grzać się na słonku. Poszłam sobie na rufę i próbowałam nagrać chociaż odrobinę szumu morza.
Przez cały czas płynęliśmy tylko na żaglach, więc na rufie praktycznie nie było słychać dźwięku silnika. Aż miałam ochotę przeskoczyć przez burtę i pochodzić po tych bałwanach morskich. Ciekawe, że tak się czuję na każdym rejsie. Kocham szum morza, wiatr (byle nie za potężny), słońce na twarzy i świadomość, że płynę… Przez pół godziny życie załogi było w moich rękach. Sterowałam z Józefem, szło mi chyba dość dobrze, bo kapitan nie przyszedł ani nie przysłał nikogo, żeby mnie zwymyślać.
Po dwunastej koniec wachty i wiązanie węzłów. To robiliśmy do przygotowań do obiadu. Potem musieliśmy się wynieść z mesy na pokład. Było wprawdzie trochę słońca, ale nadal strasznie wiało.
Zaraz po obiedzie miała być próba opuszczania żagli „na sucho”, ale przypłynęliśmy do portu w Rønne i rozpoczęły się manewry wpływania. Praktycznie byłam sama i nie miałam nic do roboty przez cały czas. Cała zabawa skończyła się około wpół do szóstej, potem było sprzątanie zgrubne statku – mycie bulajów i pokładu. My niewidome nie myłyśmy nic.
Po kolacji poszłyśmy w miarę szybko spać, bo od dwunastej do czwartej czekała nas wachta trapowa. My z Kasią B. miałyśmy „służbę” jako ostatnie, więc przed trzecią trzeba było wstać, szybko się ubrać, i marsz na górę! Na szczęście do mesy, bo na pokładzie straszliwie wiało. Jurek dogryzał nam, że na pokładzie (na trapie) nikogo nie ma, a powinien ktoś być, ale przyjął moje tłumaczenie. Potem zrobiłyśmy sobie z Kasią herbatę (to znaczy, Kasia ją zrobiła) i siedziałyśmy przy stole. Obserwowałyśmy pokład i trap z okien mesy. Przyszedł Heniek Merchel i opowiadał o swoim życiu i pracy w różnych miejscach. Gadałyśmy z nim praktycznie do końca wachty. A potem prawie bez rozbierania do koi.
28 września, piątek
Dziś, po śniadaniu, całą wachtą poszliśmy do miasta. Na początku byliśmy razem, ale potem zostałyśmy we cztery, z jednej kajuty. Najpierw obejrzałyśmy jakiś kościół ewangelicki z pięknym obrazem burzy na morzu, namalowane na nim było ciemne morze z łodzią wiosłową, w niej mężczyźni, a w pewnej odległości jasny złoto-pomarańczowy promień. Bardzo pomagała mi wtedy Kaja, najmłodsza załogantka w naszej wachcie. Oglądałyśmy też śliczne małe domki bez firanek, ale z różnymi ozdobami w okienkach, były tam: ptaki, kieliszki, butelki, garnki. Następnie poszłyśmy do cukierni i wszystkie kupiłyśmy sobie kawę, a dziewczyny jeszcze jakieś ciastka. Szukałyśmy pamiątek, ale niestety nic nie było, nawet na ichnim targu staroci. Jedynie Stasia sprawiła sobie za 10 koron malutką torebkę, podobno ładną. Po zakupach w supermarkecie, gdzie kupiłyśmy bazową sałatkę z sałat i marchewki, ser i inne dodatki, wróciłyśmy na jacht. Kasia w ciągu kilku minut zrobiła sałatkę i herbatę z imbirem i zjedliśmy we trójkę, z oficerem Józkiem. Potem miałam trochę wolnego czasu, a od szesnastej znowu wachta kambuzowa. Mieliśmy obiadokolację, przygotowała ją inna wachta, a my mieliśmy pozmywać i posprzątać cały kambuz. A więc mnie i Stasię znowu czekało mycie garów. Zaraz potem wypłynęliśmy z Rønne. Wiało coraz bardziej, i tak naprawdę nic nie robiłam przy stawianiu żagli.
Dziś bardzo źle się spało, bo prawie cały czas mocno bujało. Na szczęście w czasie wachty kambuzowej nie ma wacht nawigacyjnych. Jak dobrze po prostu leżeć sobie w koi…
28 września, sobota
Rano zrobiło się dużo spokojniej i słoneczniej. Wstałyśmy po szóstej, żeby zdążyć z przygotowaniem śniadania. A potem znowu zmywanie, kawa i moje wymarzone wejście na bukszpryt. Weszłam tam z Józefem i Kasią B. Na początku byłam sama i chyba zrobili mi zdjęcie. Szkoda, że nie udało mi się dłużej tak płynąć samej na bukszprycie… Boże, jak było ślicznie nad wodą, w słoneczku i wietrze, płynąć po niewielkich falach. Tego przeżycia nie da się po prostu opisać.
Koło drugiej wpłynęliśmy do Świnoujścia, i znowu prawie nic nie robiłam. Po krótkim grzaniu się na słoneczku – obiad. Kuk zrobił bardzo dobrą zupę ze świeżych ogórków i wspaniałego pieczonego kurczaka z zieloną sałatą i papryką. Po obiedzie zmywanie, przerwane przez robienie zdjęć w koszulkach ZM. Ale zaraz bosman rzucił, że mamy porządnie wypucować kambuz i kajuty. Wysprzątaliśmy więc ten nieszczęsny kambuz. Ciężko było, zwłaszcza pod gretingami. Ubrudziłam się przy tym strasznie. Spodnie były w takim stanie, że natychmiast wylądowały w worku foliowym, na dnie żeglarskiego worka. Na szczęście Inga przyjęła naszą pracę i został nam tylko porządek w kajutach i pakowanie. Koło ósmej kolacja. Po niej mieliśmy się spotkać całą wachtą, ale każdy poszedł w swoją stronę, tylko Ania została z nami. Trochę się więc spakowałam. A ponieważ mamy wachtę od czwartej rano, to idę spać. Szkoda, bo nawet chętnie bym poszła na spacer…
29 września, niedziela
Ostatni dzień rejsu i ostatnia nasza wachta trapowa – od czwartej rano do ósmej. Do szóstej stały Kaja i Kasia z facetami, od szóstej Stasia z Anią, od siódmej do ósmej ja z Kasią B. W międzyczasie próbowałyśmy się pakować, a po śniadaniu Kasia zrobiła nam kanapki na drogę, skończyłyśmy pakowanie rzeczy i sprzątałyśmy kajutę, to znaczy, Ania i Kasia tak naprawdę dokończyły dzieła.
Koło dziesiątej wszyscy wynieśliśmy swoje bagaże na pokład i zwaliliśmy je na rufie, by przechowali nam do popołudnia. Ludzie stali na pokładzie i gadali, a w międzyczasie coraz to ktoś się żegnał i wybywał ze statku. Niestety, nie udało mi się ze wszystkimi pożegnać.
Ponieważ było jeszcze trochę czasu do naszego pociągu, mogliśmy jeszcze pójść do kościoła. Wybraliśmy się całą naszą kajutą, to znaczy: Kasia B., Ania, Stasia i ja, a poza tym jeszcze Adam i Henio Merchel. Potem poszliśmy na rybę. Knajpa okazała się być dobra. Usiedliśmy, zamówiliśmy i wkrótce pager dał nam znać, że ryba jest do odbioru. Niesamowite, taki kontakt z klientami. Jeszcze nie spotkałam czegoś podobnego.
Jedliśmy przy stoliku na dworze, w pięknym słońcu, chociaż był dosyć silny wiatr. Siedzieliśmy tam chyba ze trzy godziny, słuchając fontanny, która była obok, jedząc i pijąc. Potem poszliśmy nad morze na plażę. Byliśmy tam króciutko, bo już nie było czasu.
Przy okazji, w drodze powrotnej, dokupiliśmy sobie pamiątek z podróży. A potem szybki powrót na jacht i zabranie naszych rzeczy. Czekała nas jeszcze króciutka przeprawa promem i przejście na dworzec.
Okazało się, że sporo osób z naszego rejsu wracało tym samym pociągiem. Rozlokowaliśmy się w przedziałach w różnych wagonach, bo niektóre odłączali w Poznaniu. Tylko ja z Kasią miałyśmy sypialne. Reszta jechała na siedząco. Biedni… Znalazłyśmy swój przedział i rozlokowałyśmy się. Kasia poleciała jeszcze kupić coś do picia na drogę, a potem zjadłyśmy kolację.
I znowu wejście na najwyższe łóżko po drabince. Usiłowałam spać, ale jednak mimo zmęczenia często się budziłam. Niestety dworce mają swoje prawa i komunikaty muszą wybrzmieć głośno…
Wstałyśmy koło piątej, Ania i Kasia złożyły górne posłania, zebrałyśmy resztę rzeczy i przed Dworcem Centralnym zamówiłyśmy transport. Na szczęście taksówka dla mnie zjawiła się naprawdę szybko, mimo że aż do Legionowa, więc zaraz po wyjściu z pociągu poszłyśmy na postój i Kasia wsadziła mnie do samochodu. Od razu obudziłam Marka telefonem, że właśnie ruszam z dworca. Wyjechałam z Warszawy przed szóstą, a o wpół do siódmej byłam u siebie. Marek na mnie już czekał. Złapał mój worek i szybko poszliśmy do domu. Zrobiłam dla wszystkich śniadanie, zjedliśmy i życie wróciło na normalne tory… Tylko jakoś ciągle czułam lekkie bujanie… Wciąż płynęłam… I został jeszcze smutek, że to już koniec, tak całkiem.
Szprotka
Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników
Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2018–2021 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Dodano: 26-02-2020 16:35:31