Treść strony

 

Co widzimy w podróżowaniu – Kinga Łaniak

„Po co ty w ogóle chcesz tam jechać? Przecież i tak nic nie zobaczysz?” – usłyszałam, kiedy poinformowałam bliską osobę o planach wyjazdu do Albanii. Wbrew pozorom, nad tą kwestią zastanawiają się nie tylko ludzie widzący, ale też niewidomi domatorzy. Po co jeździć gdziekolwiek – twierdzą niektórzy z nich – skoro historię interesującego nas miejsca czy zabytku można przeczytać w Internecie, nie ruszając się z wygodnego fotela, a jeśli zechce się spróbować nieznanych potraw, łatwo można dowolną z nich zamówić do domu z jednej z pobliskich restauracji oferujących rozmaite kuchnie świata? No właśnie. Co zatem ciągnie nas, niewidomych podróżników, w nieznane? Jaką przyjemność znajdujemy w podróżowaniu i czy jesteśmy w stanie osiągnąć to samo, nie ruszając się z bezpiecznego, dobrze poznanego domowego zacisza?

Poczuć klimat
Niektórzy podróżnicy mają jasno sprecyzowane cele swoich wojaży, o czym najlepiej świadczą słowa mojej pierwszej rozmówczyni, Julity. – Byłam w wielu miejscach, ponieważ kocham podróżowanie od dziecka – opowiada. – Jeszcze jako nastolatka byłam w Grecji, we Włoszech, w Tunezji, jeździłam też do różnych innych krajów sąsiednich na zawody sportowe dla osób z dysfunkcją wzroku. Jednak dopiero od kilku lat mogę powiedzieć, że podróżuję świadomie, to znaczy wybieram miejsca przede wszystkim ze względu na to, co jest tam do zobaczenia. Obecnie podróżuję z mężem i naszym psiakiem, który przyzwyczaił się do dłuższej jazdy samochodem. Pies to nasz pupil znaleziony pod Radomiem, ale ludzie często myślą, że to przewodnik i dzięki temu wszędzie z nim wchodzimy. Uwielbiamy Polskę i prawie co miesiąc gdzieś wyjeżdżamy, ale raz w roku wybieramy się w podróż zagraniczną i jest to podróż samochodem. W tym roku byliśmy w Chorwacji i we Włoszech, a po drodze zatrzymywaliśmy się na jeden dzień w Czechach i Austrii – opowiada.

Ostatnio zwiedzili Mazury, odwiedzając miejsca z powieści Katarzyny Enerlich. Julita często podróżuje tropem literatury. – Wybieram jakieś miejsce, które mnie zainteresowało w jakiejś przeczytanej przeze mnie książce, a potem, przy pomocy Internetu, różnych blogów podróżniczych, przygotowuję szczegółowy plan zwiedzania tego miejsca. Mój mąż nie ma ze mną łatwo, bo potem musimy ten plan zrealizować i jestem co do tego bardzo uparta. Na szczęście on też uwielbia nasze wyjazdy i cieszy się, że jemu zostaje do zorganizowania jedynie miejsce noclegowe – śmieje się Julita.

Po czym dodaje: – Jestem osobą zupełnie niewidomą od trzeciego roku życia, dlatego zanim gdzieś pojedziemy, dokładnie czytam opis różnych zabytków w Internecie, żeby mieć pojęcie, jak one wyglądają. Bardzo też cenię sobie różnego rodzaju makiety, gdzie mogę dotknąć, jak coś wygląda. Taka makieta jest na przykład w Sandomierzu, w dodatku podpisana brajlem.

Julita z mężem dużo podróżują, mają jednak swoje ulubione miejsce, do którego lubią wracać. – W styczniu byliśmy w Krynicy-Zdroju, ponieważ zimą wolimy góry, a teraz na trzy dni jedziemy już po raz drugi do Karpacza – mówi. – Bardzo lubię morze, ponieważ pochodzę z Pomorza Zachodniego, ale w każdej wolnej chwili odwiedzamy Kazimierz Dolny, który uwielbiamy. Byliśmy w nim już tyle razy, że czujemy się tam jak w domu. Wiele miejsc, które odwiedziłam w tym miasteczku pochodzi z kolei z powieści „Spacer nad rzeką” Moniki Oleksy. Myślę, że Kazimierz to nasze ulubione miejsce.

Moja rozmówczyni wspomina też kilka ciekawych przygód, które przydarzyły im się w podróży. – Ostatnia, która przychodzi mi na myśl, to przygoda z tego lata, gdy musieliśmy czekać pięć godzin na granicy słoweńsko-chorwackiej, ponieważ mój mąż nie zauważył, że jego paszport stracił ważność. Jest Egipcjaninem, więc jako osoba spoza Unii Europejskiej nie może wjechać do Chorwacji tylko na dowód czy kartę pobytu, tak jak obywatele Unii. Mąż jest bardzo komunikatywny, więc zakolegował się z panami ze straży granicznej i na koniec czuliśmy się tam już jak u siebie, zostaliśmy nawet wypuszczeni z powrotem do Słowenii, żeby coś zjeść. Na szczęście wszystko się powiodło i po pięciu godzinach, w środku nocy, wjechaliśmy wreszcie do Chorwacji, a mąż zapłacił sto euro mandatu. Kolejna ciekawa przygoda zdarzyła się, gdy w Nałęczowie chcieliśmy zwiedzić bardzo stary kościół, a nasz pies wbiegł do środka podczas mszy. Ksiądz, którego było też słychać na zewnątrz kościoła, nagle przerwał modlitwę i powiedział: „O, pies też przyszedł się pomodlić, ale chyba się na mnie obraził, bo tak szybko uciekł”. I kolejna historia z Nałęczowa, gdy chcieliśmy zwiedzić muzeum Stefana Żeromskiego i pomyliliśmy budynki. Wchodzimy, idziemy na górę, a tu pani w koszuli nocnej i pan nie do końca ubrany malują sobie pokój.

Na pytanie, co jest dla niej najlepsze w podróżowaniu, Julita odpowiada: – To uczucie, że jestem w jakimś miejscu, które na przykład znam z książki lub które jest opisywane jako niezwykle piękne. Podczas podróży też bardzo dużo chodzimy, jesteśmy na świeżym powietrzu i to też bardzo sobie cenię. Tak samo poznawanie regionalnych smaków charakterystycznych dla danego miejsca, na przykład prusiaki we wspomnianym już Sandomierzu czy oscypek z grilla w górach, albo knedliczki w Czechach. Ach, i w podróży lubię też to, że to mój mąż gotuje, a nie ja, jak to jest na co dzień w domu.

Mój kolejny rozmówca, Sebastian, również lubi doświadczać świata. – Podróżuję zazwyczaj z rodziną lub z przyjaciółmi. Bardzo lubię poznawać nowe miejsca, mieć kontakt z tamtejszymi ludźmi, próbować kuchni – mówi. – Studiuję historię, więc kiedy gdzieś jadę, staram się poznać przeszłość danego miejsca, zabytki itp. Nie jestem typem hotelowego turysty, lecz terenowego. Wyprawą mojego życia była chyba podróż do Izraela. Polecieliśmy wspólnie ze znajomymi, w sumie osiem osób. Tam wynajęliśmy samochody i zrobiliśmy sobie małą objazdówkę. Byliśmy w Ejlacie nad Morzem Czerwonym, Jerozolimie, Betlejem i nad Morzem Martwym, w wąwozie Red Canyon na pustyni. Ogólnie biorąc, byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni życzliwym podejściem do nas i do mnie jako niewidomego turysty, na przykład podczas jazdy autobusem z Jerozolimy do Betlejem. Nie powiem, trochę się baliśmy, bo Betlejem jest już w autonomii palestyńskiej, ale tamci ludzie byli bardzo serdeczni, na przykład gdy wracaliśmy, zaczepiali nas wszyscy i mówili, że ja mam darmowy bilet w autobusie. Fajnie też było w tym wąwozie, chodziło się tam nad przepaścią, po półkach skalnych, trzymając się uchwytów. Nawet się zastanawialiśmy, czy nie zawrócić, ale z pomocą znajomych i jakiegoś Amerykanina daliśmy radę – wspomina. Dokąd go ciągnie?

– Moim ukochanym miejscem są Bałkany: Serbia, Chorwacja, Czarnogóra, Bośnia. Przepadam za tamtym regionem, jego kulturą. Po prostu czuję się tam bardzo dobrze. W Polsce z kolei bardzo lubię Bieszczady. Podczas podróży często zaglądam do muzeów czy miejsc kultu. Nie wiem, dlaczego. Po prostu te miejsca mają taką specyficzną aurę, która na mnie dobrze działa. Oczywiście, są dla mnie ważne na przykład zabytki, ale już nie muszę wiedzieć dokładnie, w jakim są one stylu architektonicznym. Natomiast zawsze staram się wchłaniać atmosferę miejsca – zapach, dźwięki, ogólnie jego klimat.

Integracja i znajomość języków
Dla innych z kolei ważna jest nie tyle atmosfera danego miejsca, ile przebywające w nim towarzystwo oraz praktyczne umiejętności, jakie rozwijają podczas swoich wojaży po świecie. Jedną z takich właśnie osób jest Maciek. – Podróżowałem do wielu miejsc i z wieloma osobami – stwierdza. – Najczęściej wyjeżdżałem do Czech, Hiszpanii, Grecji, Włoch, Francji, dwa razy do Anglii; byłem też na Litwie, kilka razy w Niemczech, w Danii, w Holandii, raz w Turcji, w Belgii też kilka razy. Na początku bardzo dużo podróżowałem z rodzicami i z bratem, powiedzmy od mojego ósmego roku życia jeździliśmy co roku gdzieś za granicę na wakacje: czy do Hiszpanii, czy do Włoch, czy do Grecji, czy do Chorwacji. W Hiszpanii również bywałem bardzo często z tatą, kiedy miałem trzynaście, czternaście lat, i od tego czasu niezmiernie interesowałem się hiszpańskim, więc jeździłem na kursy językowe. Obecnie studiuję hiszpański i angielski. Tak naprawdę sporym przełomem w moim podróżowaniu było moje pierwsze ICC, w Anglii, w Hereford – opowiada Maciek.

ICC, czyli International Camp on Communication and Computers, to coroczny obóz organizowany dla młodzieży niewidomej i niedowidzącej z różnych stron świata. Co roku odbywa się on w innym kraju.

– Bywałem wcześniej na wycieczkach szkolnych – kontynuuje. – Byliśmy w Londynie, w Pradze, we Włoszech… Ale ICC było przełomem, dlatego że wiele rzeczy musiałem sam ogarnąć, na przykład swoją odprawę pierwszy raz na lotnisku. Jako że większość z nas była niewidoma, trzeba było radzić sobie trochę inaczej, nie było tylu osób do pomocy co zwykle. Później zacząłem jeździć sam albo z różnymi znajomymi, czy to z osobami widzącymi, czy niewidomymi. Z widzącymi znajomymi byłem w tym roku w Hiszpanii, a z niewidomymi – w Grecji. Teraz wybieram się również do Czech, do Pragi, też w towarzystwie osób niewidomych. Bardzo mi się podoba podróżowanie samodzielne, na własną rękę. Nie czuję strachu. Uważam, że prawdopodobieństwo, że stanie się coś złego jest dokładnie takie samo, albo bardzo podobne, jak w wypadku osób widzących, bo tak naprawdę człowiek nie ma na to wpływu. Uważam, że w Polsce asysty – czy to na lotniskach, czy na dworcach – działają naprawdę bardzo dobrze w porównaniu do innych krajów, na przykład do Belgii, Grecji czy Hiszpanii, gdzie nie funkcjonuje to niestety tak sprawnie. Dość często latałem samolotem. Podróżuję też pociągami, aczkolwiek na pewno rzadziej. Z rodzicami czy znajomymi bardzo często jeździliśmy samochodem i to też mi się podobało. Według mnie, najmniej komfortowym środkiem jest właśnie samolot – opowiada.

Loty same w sobie są nader szybkim i w miarę wygodnym sposobem dotarcia na miejsce, a przy tym towarzyszy im niezwykłe uczucie – jedni to lubią, inni niekoniecznie. Największą trudność dla osób niewidomych stanowi jednak w tym wszystkim odprawa, szczególnie przejście przez bramki kontrolne. Bez widzących towarzyszy podróży albo zamówionej przy zakupie biletu asysty jest to praktycznie niemożliwe. Kiedy wypakowujemy z bagażu elektronikę, kosmetyki, płyny, zdejmując z siebie te wszystkie rzeczy, których należy się pozbyć przed przejściem przez bramkę, takie jak buty i biżuteria, można mieć obawy, czy zdoła się odzyskać wszystko z powrotem. Szpargały pasażerów poukładane są w pojemnikach przesuwających się szybko po specjalnej taśmie, po przejściu przez bramkę odprawy trzeba więc dość sprawnie je łapać, przy okazji uważając, żeby nie pomylić swojej własności z czyjąś. Poruszanie się po lotnisku też do łatwych nie należy, a strony internetowe większości linii lotniczych pozostawiają wiele do życzenia w kwestii dostępności. Zwykle trzeba więc poprosić kogoś o pomoc przy zakupie biletu i doprowadzeniu do odpowiedniej bramki, a różne niespodziewane trudności i tak zawsze mogą się zdarzyć.

– Jeśli chodzi o moje wpadki – opowiada dalej Maciek – nie miałem jakiejś takiej wielkiej, aczkolwiek pamiętam jedną, może nie do końca zależną ode mnie, ale było dość ciekawie i problematycznie. Poleciałem do Belgii na lotnisko Charleroi. Asystenci nie mówili w ogóle po angielsku, tylko po francusku. Chciałem skontaktować się z panią z obsługi ICC, która miała mnie odebrać. Ona była francuskojęzyczna, więc po prostu dałem panu asystentowi telefon na środku pasa startowego, a on sobie z nim odszedł i zaczął rozmawiać z nią po francusku, ale ja nie wiedziałem, gdzie on jest. Powiem szczerze, że przeżyłem chwilę grozy, bo byłem sam na środku pasa startowego między ludźmi, którzy nie mówili w ogóle po angielsku. Uważam jednak, że nie powinniśmy się bać, trzeba zdecydowanie korzystać z tego, jakie mamy możliwości przez to, że jesteśmy w strefie Schengen, że tak łatwo jest przekraczać granice – teraz, wiadomo, jest trochę trudniej, ale miejmy nadzieję, że za chwilę to wszystko się ustabilizuje. Tak czy siak to naprawdę nie jest takie złe, trudne ani straszne. W gruncie rzeczy uważam, że większość ludzi jednak chce dla nas dobrze, jest bardzo pomocna i nie dyskryminuje osób z niepełnosprawnością przy podróżowaniu. Mimo wszystko w większości krajów asysty działają w miarę nieźle, więc myślę, że naprawdę każdy, kto ma ochotę, zna języki i jest ciekawy świata, jest w stanie podróżować po Europie, a może nawet nie tylko.

Moja kolejna rozmówczyni, Zuzia, uczestniczyła w wielu międzynarodowych projektach, a także zakosztowała samodzielnych podróży „po niewidomemu”. – Z rodziną byłam u kuzyna w Wiedniu, na wycieczkach w Chorwacji i w Belgii, a także u cioci w Stanach Zjednoczonych – wymienia. – Uwielbiam międzynarodowe projekty, więc wzięłam udział w paru. Miałam szczęście, ponieważ udało mi się być trzy razy na obozie ICC. Była to dobra okazja do nauczenia się sporo o komputerach, ale także, jeśli nie przede wszystkim, do poznania ludzi z wielu państw i zdobycia znajomości, które utrzymują się przez długie lata. Było to w Rumunii, Czechach i na Łotwie. Uczestniczyłam też dwa razy w międzynarodowym obozie w Niemczech, w okolicach Lubeki, gdzie miałam okazję brać udział w różnych aktywnościach, takich jak prowadzenie samochodu, wspinaczka w parku linowym albo pobyt w wesołym miasteczku. Wzięłam także udział w dwóch projektach Erasmus Plus, w Bułgarii i Rumunii, gdzie pojechałam z ramienia Polskiego Związku Niewidomych. Kładziono tam nacisk na edukację nieformalną i wymianę doświadczeń. Do tego dobrych parę razy wybrałam się do Słowenii, ponieważ stamtąd właśnie pochodzi mój mąż. Jeździłam tam z nim, a zanim się pobraliśmy – samodzielnie. Jeśli chodzi o o pozostałe moje samodzielne podróże, to był wypad kilkudniowy do koleżanki do Francji oraz podróż do Niemiec, podczas której musiałam wykazać się większą samodzielnością niż w trakcie innych wyjazdów.

Zacznijmy może od tego, jak to się stało, że pojechałam do Niemiec. Po przeczytaniu pewnej sugestii na jednej z facebookowych grup zrzeszających miłośników języków obcych, do której należę, pomyślałam, że przydałby mi się nawet niedługi pobyt w Niemczech u niemieckiej rodziny. Wcześniej jakoś nie było ku temu okazji, jednak w ubiegłym roku byłam nastawiona na pozytywne zmiany i wyzwania, dlatego pomyślałam, że nie zaszkodziłoby, gdybym napisała mail do niemieckiego związku niewidomych, DBSV. Opisałam sytuację. Stwierdziłam, że chętnie podjęłabym się pracy wolontariackiej, napisałam, jakie mam możliwości, co potrafię, i zapytałam, czy znalazłaby się dla mnie możliwość wyjazdu do tego kraju. Tak się składa, że moja wiadomość trafiła akurat do Reinera, człowieka organizującego spotkania online, na których ćwiczymy język z Niemcami i w których również uczestniczę. Niedługo potem otrzymałam od niego odpowiedź, że jeśli chcę, chętnie ugości mnie u siebie w domu w Berlinie. W czasie rozmowy wspomniał, że nie będzie mógł przez cały czas na mnie uważać, co było dla mnie logiczne, ponieważ ma on rodzinę i różne inne obowiązki, a nie miał zamiaru brać w tym czasie urlopu. Jednak okazało się, że troszkę inaczej go zrozumiałam. Myślałam, że przez pierwsze trzy albo cztery dni będziemy w miarę możliwości wszędzie chodzić razem, a dopiero potem, gdy lepiej poznam okolicę, będę poruszać się samodzielnie. Jednak tak się złożyło, że akurat na samym początku mojej wizyty, mój gospodarz miał do załatwienia kilka spraw, więc co prawda odebrał mnie z dworca i wytłumaczył drogę do domu, ale potem wręczył mi tylko klucze do mieszkania oraz bilet uprawniający do jeżdżenia po całym mieście i powiedział, że mogę zacząć zwiedzać. Poczułam się rzucona na głębszą wodę niż oczekiwałam i odrobinę zakłopotana, ale nie skończyło się na siedzeniu w domu. Po Berlinie poruszałam się bez nawigacji, korzystałam natomiast z uprzejmości i opisów tekstowych Reinera; miałam też szansę zagadać na ulicy kilka osób, co również było dobrym ćwiczeniem języka. Myślę, że w Niemczech panuje wyższa kultura niż w Polsce, ponieważ kiedy zagadnęłam kogoś, pytając o drogę, często żegnaliśmy się z życzeniem sobie miłego dnia, co w Polsce raczej rzadko się zdarza. Mój pobyt w Niemczech potoczyłby się pewnie zupełnie inaczej, gdybym nie muzykowała. Kilka miesięcy wcześniej reprezentowałam Polskę na konkursie ILSC (International Lowvision Song Contest). Bardzo spodobała mi się wtedy piosenka reprezentanta Niemiec i można powiedzieć, że stałam się jego fanką. Wiedziałam, że Benjamin Michael mieszka w Berlinie i już wcześniej pisaliśmy trochę przez Internet, więc pomyślałam, że spróbuję namówić go na spotkanie. Sądziłam, że skończy się na kawie lub ewentualnie krótkim spacerze, jednak szczęście uśmiechnęło się do mnie po raz kolejny. Ów znajomy wspomniał mi, że wyjeżdża na urlop z grupą muzyczną z całego kraju nad morze do Niebüll. Spytał mnie, czy nie chciałabym pojechać z nimi. Bardzo mnie to zaskoczyło, ponieważ nikogo tam przecież nie znałam. Miałam przed sobą trudną decyzję. Byłam już nastawiona na dwa tygodnie w Berlinie i umówiłam się z moim gospodarzem, że wykonam dla niego jakieś zadania, a jednocześnie wyjazd nad morze był bardzo kuszącą propozycją. Długo nad tym myślałam, aż w końcu wybrałam metodę złotego środka i pojechałam tylko na część wyjazdu. Syn narzeczonej Reinera był tak miły, że pożyczył mi swój kahon, taki instrument perkusyjny, na którym gram. Futerał do kahonu nie był plecakiem, więc jakoś trzeba go było przetransportować, a jest to instrument dość duży. Reiner przyniósł mi zatem stary wózek i przymocował do niego kahon sznurkiem, po czym powiedział: „tego ci na pewno nikt nie ukradnie”. Rączka wózka prawie się rozpadała, ale jeszcze był cały. Odrobinę zestresowana, z wypchanym po brzegi plecakiem, laską w jednej ręce, a wózkiem z kahonem w drugiej, pojechałam na dworzec i byłam nawet pięć minut przed czasem. Sam wyjazd nad morze był ciekawym przeżyciem. Poznałam ludzi, których nadal miło wspominam, udało mi się pomuzykować z kilkoma z nich, m.in. zagrałam z Benjaminem jego autorski utwór, co, nie ukrywam, było moim marzeniem. Posłuchałam też sporo żywego i potocznego języka, trochę pospacerowałam i pozwiedzałam. Jednak powrót do Berlina okazał się mniej przyjemny z uwagi na moje roztargnienie. Kiedy dojeżdżałam już pociągiem do Berlina, zauważyłam, że nie mam kluczy od domu Reinera. Trochę się przestraszyłam, zaczęłam ich gorączkowo szukać i wtedy zdałam sobie sprawę, że nie ma też mojego portfela. Byłam pewna, że zgubiłam go w pociągu. Na szczęście miałam przy sobie kartę płatniczą. Klucze od mieszkania Reinera się znalazły. Z uwagi na przestawianie łóżek i różnych mebli nad morzem, zostawiłam je za firanką na parapecie, dlatego nikt ich nie widział. Później Benjamin przywiózł mi je do Berlina, co było okazją do jeszcze jednego miłego spotkania. Z portfelem był większy problem, ponieważ oprócz pieniędzy miałam tam swój dowód osobisty, bez którego trudno by było wrócić do Polski i legitymować się we własnym kraju. Musiałam więc pojechać do ambasady Polski i zawnioskować o zaświadczenie o utracie dowodu. Niestety, trafiłam na dzień, kiedy mieli zepsuty system, więc następnego dnia musiałam pojawić się tam ponownie. Trzeba dodać, że ambasada znajdowała się dość daleko od mieszkania Reinera i dojeżdżało się do niej kolejką Ringbahn, która co prawda jest wygodna, ale, jak sama nazwa wskazuje, jeździ po kole, więc jeżeli wsiądziemy do niej ze złej strony peronu, dotrzemy do celu, owszem, ale zdecydowanie dłuższą drogą i od drugiej strony niż myślimy. Chyba raz mi się to zdarzyło – przyznaje Zuzia.

– W Berlinie spełniło się jeszcze jedno moje marzenie. Bardzo lubię czytać thrillery psychologiczne Sebastiana Fitzka. Tak się złożyło, że akurat podczas mojego pobytu miał miejsce odczyt książki Auris, którą napisał Vincent Kliesch, ale pomysł na nią dał mu jego przyjaciel, Sebastian Fitzek. Wzięłam udział w tym właśnie wydarzeniu. Udało mi się kupić ostatni bilet na odczyt. Miałam też okazję pójść z Benjaminem do sklepu muzycznego, gdzie obejrzeliśmy wszystkie możliwe perkusjonalia i kupiłam sobie coś do swojej kolekcji. Wykonałam również dla Reinera pewne zadanie. W DBSV prowadzony jest teraz projekt dla osób świeżo ociemniałych, które muszą nauczyć się rozpoznawać kształty dotykiem. Zaprojektowałam więc na komputerze linie różnego kształtu, długości i grubości, które później zostały wydrukowane brajlem. Zadaniem beneficjentów będzie określenie, czy są one pionowe czy poziome. Wyjazd do Niemiec bardzo pomógł mi uwierzyć w siebie i pokazał, że jeśli tylko się chce, możliwości są, trzeba być tylko cierpliwym i potrafić je znaleźć. Bardzo chciałabym pojechać tam ponownie, a ponieważ uczę się języka niderlandzkiego, marzy mi się też wyjazd do Holandii.

Zuzia, jako długoletnia podróżniczka, nazbierała wiele anegdot ze swoich wojaży. – Oto jedna z nich. Miałyśmy z mamą wjechać na Monument Waszyngtona. Mama chciała, żebym spróbowała, jako osoba niewidoma, uzyskać zniżkę. Nie byłam przekonana do tego pomysłu, jednak podeszłam do wskazanego mężczyzny i usiłowałam załatwić sprawę. W odpowiedzi usłyszałam: „Dobrze, możesz nawet wjechać za darmo, o ile powiesz mi, jakich dwóch Polaków odegrało ważną rolę w historii Ameryki”. Historia jest zdecydowanie moją piętą achillesową. Nie wiem, czy pobladłam na twarzy, jednak aż zakręciło mi się w głowie ze stresu i ewentualnego wstydu, jeśli odpowiem nieprawidłowo. Zebrałam się w sobie i wyłoniłam dwa nazwiska z najdalszych zakątków pamięci. Pomyślałam, że nie mam nic do stracenia, więc spróbowałam z Pułaskim i Kościuszką, na szczęście o to właśnie chodziło panu strażnikowi. Najadłam się wówczas sporo stresu. Drugi incydent zdarzył się, kiedy leciałam do koleżanki do Francji. Mama często nadmiernie się martwi, czy ktoś dotarł do celu podróży, a ponieważ miałam przesiadkę w Amsterdamie, prosiła mnie, żebym napisała jej wiadomość, kiedy będę już bezpiecznie siedziała w drugim samolocie. W Holandii miałam chwilę na przesiadkę. Wszystko wydawało się przebiegać bez przeszkód, jako pierwsza zostałam wprowadzona do drugiego samolotu, napisałam do mamy, aż tu nagle podchodzi do mnie stewardessa i pyta, dokąd mam lecieć. Pytanie wydało mi się idiotyczne. „Siedzę przecież w samolocie, więc chyba wiadomo, jaki jest cel mojej podróży” – pomyślałam. Grzecznie jednak odpowiedziałam, że lecę do Nantes, na co ona: „W takim razie asystenci za chwilę przyjdą z powrotem, bo to jest samolot do Strasburga. Niestety, została pani wprowadzona do niewłaściwego samolotu”.

Na koniec rozmowy Zuzia dodaje: – Dla mnie w podróżach najważniejsi są ludzie i aktywności, a potem miejsca; zwiedzanie nie jest moim priorytetem. Każda podróż to okazja do nowego początku, a jeśli komuś, tak jak mnie, się poszczęści, może nawet podczas którejś z nich poznać miłość swojego życia.

Na morzu i na lądzie
Nie można zapominać też o tych, którzy podróżują głównie dla sportu. Temat ten poruszam z Michałem, na co dzień instruktorem pisma punktowego i bezwzrokowej obsługi komputera, którego największą pasją jest żeglarstwo, a drugą w kolejności wspinaczka górska oraz piesze wędrówki. – Ooo, żeglarstwo to u mnie temat morze – śmieje się Michał. – Zacząłem ponad dwadzieścia lat temu. Wtedy żeglowałem po jeziorach, głównie ze znajomymi. W pewnym momencie postanowiłem spróbować żeglowania morskiego i to był strzał w dziesiątkę. Jestem osobą ze znaczną dysfunkcją wzroku. W przestrzeni poruszam się z białą laską, ale nie jestem całkowicie niewidomy. Mam resztki widzenia, które mimo wszystko pomagają w przemieszczaniu się. Na jachtach często radzę sobie o wiele sprawniej niż osoby widzące. W początkach żeglowania morskiego w 2009 roku wziąłem udział w rejsie na Zawiszy Czarnym, w ramach organizowanego przez Fundację im. Tomka Opoki projektu „Zobaczyć Morze”.

– Morze zobaczyłem i pokochałem, ale nie w wydaniu takiego masowca, jakim jest żaglowiec – ciągnie Michał. – Tam poznałem faceta na wózku, który wyrabiał staż do kapitana i potem z nim kilka razy żeglowałem na mniejszej, dwunastoosobowej jednostce. W 2001 roku zrobiłem patent żeglarski. Wtedy widziałem sporo lepiej niż teraz. W końcu przyszedł ten moment, kiedy to moi znajomi od żeglowania szuwarowo-bagiennego, jak określamy żeglowanie po jeziorach, wykruszyli się i w 2014 roku pierwszy raz zapisałem się na rejs komercyjny z widzącymi osobami z ogłoszenia internetowego. Był to rejs na superszybkim regatowym jachcie i wtedy to już zatraciłem się zupełnie w żeglowaniu. Zakumplowałem się z kapitanem tego jachtu i przez następne kilka sezonów pływałem z nim. Oczywiście załogi zawsze były sprawne, widzące. Do tej pory nazbierało się tych rejsów po różnych akwenach i na rozmaitych jachtach. Bałtyk tak z grubsza już spływałem, z wyjątkiem wód rosyjskich i dalekiej północy – Zatoki Botnickiej. Chociaż z tego, co słyszałem i czytałem, tam jest dosłownie jak na dużym jeziorze i nawet na brzegach rosną trzciny, bo woda jest słodka. Ja preferuję jednak żeglowanie po otwartych wodach, gdzie są silniejsze wiatry i większa fala, gdzie po prostu można poczuć morski żywioł. Owszem, pływałem po bałtyckich archipelagach szwedzkich Szkierów i fińskich Alandów, ale to nie jest to. Powiem tak… Różnica w żeglowaniu pomiędzy jachtem regatowym a zwykłym turystycznym jest taka, jak między nocowaniem w namiocie a nocowaniem w domku. Jacht regatowy jest o wiele zwinniejszy i szybszy od takiej żaglówko-altanki – wyjaśnia.

– Oczywiście, zawsze wzbudzam sensację, gdy przybywam do portu na keję i ładuję się na jacht. Większość uczestników na początku jest w szoku, ale gdy oddajemy cumy i ruszamy w morze, bardzo szybko przekonują się, że nie jestem pierwszym lepszym amatorem, któremu pewnego dnia przyśniło się, że może popłynie na morze, żeby zobaczyć, jak to jest. Niestety, ta regatówka zmieniła właściciela, a kapitan już nie pływa, ale kilka lat temu kumpel, którego poznałem na jednym z rejsów, wciągnął mnie do załogi na inną regatówkę, więc nadal mogę sobie poszaleć. W dodatku ten jacht ma rumpel, a nie koło sterowe, więc sterowanie w moim przypadku jest jeszcze łatwiejsze. Zawsze jest chwila zdziwienia wśród widzącej załogi, gdy po wyjściu z Martwej Wisły z Górek Zachodnich na Zatokę Gdańską skipper mówi do mnie coś w ten deseń: „Michał, teraz jest Twój ulubiony wiatr, to chodź tu za ster”. Wszyscy patrzą ze zdumieniem – opowiada.

Które swoje wyprawy Michał uważa za najciekawsze? – Na osobach widzących raczej robi wrażenie, gdzie byłem, ale dla mnie o wiele ważniejsze jest, z kim byłem, jaka była atmosfera wśród załogi, no i przede wszystkim warunki żeglugowe. Pierwszą taką daleką wyprawą był rejs za kołem podbiegunowym w Norwegii. Startowaliśmy z Honningsvag na Morzu Barentsa; opływaliśmy najdalej wysunięty na północ przylądek Europy – Nordkapp, a potem zwiedziliśmy Lofoty i skończyliśmy w Bodo, też jeszcze powyżej koła podbiegunowego. Był to dwutygodniowy rejs. Niestety, mimo tak długiego czasu zrobiliśmy tylko około 650 mil morskich i raczej nie było szału w żegludze. Później był miesięczny rejs na takim stylowym drewnianym jachcie s/y Orion z Gdyni przez Kanał Kiloński na Morze Północne, do Amsterdamu i dalej na Kanał la Manche do Francji i z powrotem. Płynąłem tam z trzema mężczyznami w wieku około siedemdziesięciu lat i jedną trochę młodszą kobietą. Mieli oni o wiele więcej wigoru i chęci do życia, o doświadczeniu morskim już nie mówiąc, niż wielu dwudziestolatków. Była nas zatem tylko piątka i trzeba było tak się ułożyć z wachtami, żeby zawsze były przynajmniej dwie osoby na pokładzie. Nasz jacht wzbudzał sensację w każdym porcie, bo to jest bardzo dobrze utrzymany i zadbany ponad osiemdziesięcioletni jacht. Wtedy to przepłynęliśmy prawie dwa tysiące mil. W dodatku zobaczyłem na własne oczy ogromne pływy morskie. Nie wiem, czy wiesz, co to takiego. Chodzi o to, że poziom morza w czasie doby zmienia się o dziewięć metrów. To znaczy, we Francji, w tym porcie, w którym byliśmy, zmieniał się akurat o około dziewięć metrów, ale są miejsca, gdzie różnica jest jeszcze większa. W każdym porcie na tamtych wodach są tabelki w bosmanatach i w nich są opisane godziny z poziomami wody. Chodzi o to, żeby wchodzić do portu i wychodzić z niego wtedy, kiedy woda ma wysoki stan, bo gdy opada o tyle metrów, w pewnych miejscach można po prostu wpakować się na mieliznę. Morze Północne jest generalnie szalenie ruchliwe i płytkie. W dodatku całe wybrzeże niemieckie, holenderskie i belgijskie jest usiane farmami wiatraków. W zeszłe wakacje zaliczyłem taką wyprawę morską połączoną z eksploracją na Wyspach Owczych. Na wyspy dolecieliśmy rzecz jasna samolotami i tam weszliśmy na pokład jachtu. Przez pierwsze pięć czy sześć dni pływaliśmy wokół wysp, zwiedzając je z zewnątrz i od środka, a potem wróciliśmy do Thorshavn – stolicy Wysp Owczych, i przez kolejne parę dni jeździliśmy po nich wynajętymi samochodami. Jest tam nieco chłodniej niż w Polsce, praktycznie nie ma drzew, z wyjątkiem tych zasadzonych przez ludzi, są za to tysiące owiec. No, ale tak jak wspominałem, ja wolę żeglowanie w ostrych warunkach po otwartym morzu i takie zaliczyłem też w zeszłe wakacje. Był to rejs z przedmieścia Sztokholmu do Gdańska. Po drodze zaliczyliśmy Visby na Gotlandii, Kalmar i Karlskronę, skąd ostatni, najdłuższy odcinek rejsu biegł przez otwarty Bałtyk. No i rozhulało się morze. Wiatr w porywach miał dziewięć w skali Beauforta. To było dopiero żeglarstwo! Nie żadne buju-buju od wyspy do wyspy czy na jakichś cieplutkich jak zupa południowych wodach. To, co najistotniejsze w tym rejsie, to było to, że na dużym, piętnastometrowym jachcie, gdzie może być dwanaście osób, było nas tylko sześcioro, więc nasterowałem się do woli.

Nigdy jeszcze nie żeglowałem po ciepłych wodach; jakoś nie przemawia do mnie klimat zatłoczonych portów, mas turystów żeglarzy i tysięcy jachtów. Po Mazurach też nie pływałem właśnie z tego powodu.

Czy to nie jest niebezpieczne? – zapytaliby domatorzy. Michał twierdzi, że to kwestia wprawy i dobrej kondycji. – Nigdy się nie skąpałem. Jak mówiłem, na pokładzie poruszam się bardzo sprawnie, zresztą wchodzę i schodzę z niego również bez problemu. No, ale to jest też efekt tego, że jestem dosyć wysportowany. W domu zawsze sporo ćwiczyłem i robię to do teraz, a swego czasu chodziłem sporo na ściankę wspinaczkową. Owszem, wyrżnie się czasem głową w jakiś bom albo zejściówkę, czy goleniem zaliczy się coś na pokładzie, ale to spotyka każdego – stwierdza.

Michał opowiada też sporo o górach i pieszych wędrówkach. – Swego czasu podczas postoju na Helu poznałem dziewczynę z południa Polski i z nią zacząłem uskuteczniać piesze wędrówki. Jeździłem tak do niej co jakiś czas i czasem tylko we dwójkę, a czasem z jakimiś jej znajomymi chodziliśmy w góry. Na jednym z takich wyjść poznałem kolegę, z którym do dziś, jak tylko mam trochę więcej czasu, wybieram się na krótsze lub dłuższe wypady. Raz czy dwa razy zaliczyliśmy po tygodniu pieszej włóczęgi po Bieszczadach, a dwa lata temu poszliśmy na Główny Szlak Beskidzki. Mam taką anegdotę z tej właśnie wyprawy. Weszliśmy po drodze na Babią Górę, ale nie czerwonym szlakiem tylko żółtym, tą Percią Akademików. Tam idzie się po łańcuchach, po takich klamrach w ścianie i po jej załomach… Klasyczna wspinaczka, jak na ściance. Na takiej półeczce spotkaliśmy dwie dziewczyny dyszące ze zmęczenia. Jeszcze po drodze kumpel zgarnął kijek, który im spadł, i im oddał. Złapaliśmy po kilka oddechów, więc pytam kolegi: „I gdzie dalej?”. Wtedy on mi pokazuje początek dalszej wspinaczki, ja go sobie (ten początek wspinaczki) zaczynam obmacywać, a te dziewczyny patrzą zdumione… Dla mnie nie ma żadnego problemu ze wspinaniem się w bezpośrednim kontakcie ze ścianą. Czuję się wtedy jak ryba w wodzie – opowiada.

Zapytany o to, czy podróżował kiedykolwiek z kimś niewidomym, czy tylko z osobami widzącymi, mój rozmówca szczerze wyznaje: – Będę teraz chwalipiętą, ale jeśli wielu ludzi widzących nie dorównuje mi sprawnością fizyczną, to sama sobie odpowiedz, jak to jest w przypadku niewidomych. Oczywiście, nie pcham się tam, gdzie wiem, że nie dam sobie rady ze względu na wzrok, ale znam swoje możliwości.

Co nami kieruje?
Nie ukrywam, że niewidomi mają naprawdę sporo rozmaitych problemów podczas podróżowania, dlatego właśnie dość rzadko udajemy się na całkowicie samotne wyprawy. Do wielu miejsc znacznie łatwiej możemy dotrzeć z pomocą osoby widzącej, jeśli oczywiście istnieje taka możliwość. Mamy też do dyspozycji kilka udogodnień w podróży: przydatne aplikacje, lepiej lub gorzej funkcjonujące asysty w rozmaitych środkach transportu publicznego itp. Jak zauważyliście, nie opisywałam tu ani największych przeszkód, ani sposobów działania praktycznych pomocy, ponieważ nie na tym zamierzałam się skupić. Interesowało mnie po prostu, dlaczego my, osoby z niepełnosprawnością wzroku, tak chętnie wyruszamy w świat. Po wysłuchaniu opowieści moich rozmówców i rozważeniu własnych motywacji stwierdzam, że jest z nami podobnie, jak z osobami widzącymi. Każdy ma własne, różnorodne cele, każdy doświadcza czegoś ciekawego i odkrywa w podróżach coś znaczącego dla siebie, a dotknąć, posmakować, poczuć czy posłuchać oznacza przecież dla nas dokładnie tyle samo, co… zobaczyć.

Kinga Łaniak

 

 

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2021–2024 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.