Treść strony

Podaruj nam 1,5 procent swojego podatku

 

„50 plus” i co dalej?… - Z Grzegorzem Kukiełką rozmawia Renata Nowacka-Pyrlik

Letnim popołudniem wybieram się do laskowskiego szpitalika (tak się utarło nazywać obiekt na terenie ośrodka dla niewidomych, powstały w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku). W szpitaliku, obok uczniów, którym zdarzyło się zachorować na grypę czy anginę, okresowo przebywają także osoby dorosłe potrzebujące pomocy medycznej i opieki: absolwenci i wychowawcy laskowskich szkół, siostry zakonne. Znam to miejsce dość dobrze. Jako uczennica liceum, a przez krótki czas – nauczycielka szkoły w Laskach, kilkakrotnie byłam pacjentką szpitalika. Pozostały mi dobre wspomnienia związane z tymi pobytami: podmiotowe traktowanie przez świecki i zakonny personel oraz klimat pełen życzliwości i empatii, nieporównywalny z tym, jakiego doświadczamy w dużych szpitalach.

Obecnie chyba jest podobnie. Przekraczając po czterdziestu latach progi szpitalika, poczułam się tak, jakbym opuściła go wczoraj. Tym razem chciałam porozmawiać z panem Grzegorzem Kukiełką, „człowiekiem w wieku 50 plus” (jak nieco żartobliwie mówi o sobie), byłym wychowankiem i absolwentem dwóch laskowskich szkół – podstawowej i średniej, przebywającym tu na rekonwalescencji po kolejnej operacji.

Pana Grzegorza znam od dawna jako pracownika Wypożyczalni Książki Mówionej w bibliotece przy ul. Konwiktorskiej w Warszawie. Kiedyś przychodziłam tam, by wypożyczyć lub zwrócić książki nagrane na kasetach, a od kilkunastu lat – by skopiowano mi je na znacznie wygodniejsze nośniki cyfrowe. Czasem wypożyczałam książki dla siebie, ale chyba częściej dla osób niewidomych niemogących odwiedzić biblioteki samodzielnie.

Bardzo lubię te wizyty. Podobnie jak w laskowskim szpitaliku, wyczuwam w tym miejscu przyjazną atmosferę. Wypożyczając książki, odnoszę wrażenie, że każdy z pracowników bardzo się stara, by przychodzące tam osoby, były należycie obsłużone i dobrze się czuły.

Po wizycie w bibliotece, mam na ogół o wiele lepszy nastrój, niż przed, a wiem – na podstawie rozmów z innymi czytelnikami – że nie jestem w tych odczuciach osamotniona. Wypożyczaniem książek zajmują się na zmianę różne osoby. Ja najczęściej trafiałam do nieżyjącej już pani Marii, z najlepszej strony zapamiętanej i często wspominanej, oraz do mojego dzisiejszego rozmówcy – pana Grzegorza.

Podczas wizyt w wypożyczalni ujmowało mnie zaangażowanie pracowników, ich zainteresowanie czytelnikami i troska, by jak najlepiej dopasować lekturę z dostępnych zasobów. Zarówno pani Maria, jak i pan Grzegorz poprzez niezwykle wnikliwe i cierpliwe przeszukiwanie katalogów dokładali wszelkich starań, by wybierane pozycje książkowe, spełniły oczekiwania czytelników. By mogły być, choćby na chwilę, odskocznią od szarości dnia, bólu, niesprawności, poczucia opuszczenia i samotności. By spotkanie z książką mogło być pokrzepieniem, namiastką podróży, źródłem wiedzy lub różnorodnych emocji. Wszak mawia się, że książki pełnią rolę przyjaciół (czasem największych). I wiem od wdzięcznych czytelników, że dzięki pracownikom biblioteki, między innymi panu Grzegorzowi właśnie, zawiązało się wiele takich cennych przyjaźni. Dlatego uważam, że warto przybliżyć tu jego sylwetkę.

Ale są jeszcze inne powody, moim zdaniem równie istotne: nieprzeciętna determinacja i upór, z jakimi pan Grzegorz pokonuje kolejne bariery i przeciwności związane ze złożoną niepełnosprawnością ograniczającą i bardzo utrudniającą codzienne życie (a w niektórych aspektach całkowicie przekreślającą jego plany i marzenia), wspomniana już empatia, ale też rozległe zainteresowania i talenty, jakimi los go obdarzył.

W moim przekonaniu pan Grzegorz w pełni zasługuje na miano „Cichego Bohatera”. Jest bowiem człowiekiem niezwykle życzliwym, uważnie wsłuchującym się w potrzeby innych i nieszukającym rozgłosu. Długo musiałam go zachęcać do tej rozmowy. „Przecież są lepsi ode mnie” – argumentował swoją niechęć do wywiadu.

Przekonał go chyba argument, że historia jego zmagań, doświadczenie życiowe i refleksje mogą być wsparciem dla innych. Być może osobom mającym ograniczenia „tylko” wzrokowe, będzie nieco łatwiej uporać się z towarzyszącą niewidzeniu: złością, rozmaitymi lękami i bezsilnością. Może odważniej i z większą wiarą podejmą trud kształcenia się, poszukiwania nowych wyzwań i realizowania swoich marzeń…

Panie Grzegorzu, przenieśmy się na chwilę do czasów Pana dzieciństwa. Jakie są Pana najwcześniejsze wspomnienia?

– Urodziłem się jako czwarte najmłodsze dziecko w rodzinie rolniczej na wsi pod Zamościem. W moim domu nie było wtedy elektryczności; lecz lampy naftowe. Od początku miałem poważne, złożone problemy zdrowotne dotyczące, między innymi, wzroku i narządu ruchu. Dziś stan taki określany jest „wielowadziem” albo uszkodzeniem wielonarządowym. Przyczyną była choroba mamy w czasie ciąży (moje starsze rodzeństwo, dwie siostry i brat, są osobami pełnosprawnymi).

Moim rodzicom – nie mającym doświadczenia i wiedzy, jak pomóc niewidomemu dziecku, dodatkowo z innymi jeszcze problemami zdrowotnymi – byłoby bardzo trudno zapewnić możliwość nauki, leczenia i rehabilitacji. Dlatego szukali pomocy na zewnątrz. Początkowo głównie u lekarzy, dlatego pierwsze lata życia spędzałem głównie w szpitalach. Stamtąd więc pochodzą moje najwcześniejsze, nie najlepsze wspomnienia.

Jako siedmiolatek zostałem przyjęty do Ośrodka Szkolno-Wychowawczego dla Dzieci Niedowidzących w Lublinie. Wtedy jeszcze trochę widziałem (stąd do dziś pozostało mi wyobrażenie na przykład liter, kolorów, kształtów różnych rzeczy). Niestety, w tej szkole nie czułem się dobrze. W porównaniu z niektórymi rówieśnikami widziałem bardzo słabo, a mając dodatkowe problemy, byłem dość niesamodzielny. To z kolei stało się przyczyną dokuczania mi. Dodatkową przykrość stanowił brak reakcji na te szykany ze strony moich wychowawców i nauczycieli.

Po roku spędzonym w Lublinie przeniesiono mnie do ośrodka dla niewidomych w Laskach. Wtedy (był rok 1973) po raz drugi zacząłem uczęszczać do klasy pierwszej. W ośrodku laskowskim spędziłem w sumie dwanaście lat potrzebne na ukończenie szkoły podstawowej i liceum.

Co najbardziej utkwiło Panu w pamięci z pierwszego okresu w tej nowej placówce szkolno-wychowawczej?

– Przede wszystkim zupełnie inne, znacznie lepsze podejście. W Laskach znalazłem dużo więcej ciepła i życzliwości niż w poprzednim ośrodku. W tym miejscu nie czułem się gorszy od moich kolegów. W chwili przyjęcia byłem jednym z najlepiej widzących uczniów, mogłem więc, na przykład, pełnić rolę przewodnika moich kolegów.

Wyobrażałem sobie, że szkoła i internat w Laskach będą, podobnie jak w Lublinie, w jednym miejscu. Tymczasem po przyjeździe okazało się, że jest to kompleks wielu oddalonych od siebie budynków. Ponieważ miałem problemy z chodzeniem, te odległości były dla mnie dość trudne do pokonywania.

Do dziś pamiętam, jak dzięki interwencji i pomocy zaangażowanych ludzi z Lasek trafiłem (będąc jeszcze w pierwszej klasie) do warszawskiego szpitala na operację ortopedyczną. A potem spędziłem trzy miesiące, leżąc w gipsie w infirmerii – szpitaliku mieszczącym się wówczas w niewielkim, drewnianym baraku. Zapamiętałem wspaniałe, dziś już nieżyjące, siostry zakonne: Koletę, Katarzynę, Różę i Anielę, które w tamtym okresie bardzo mi pomogły. W ogóle ośrodkowi w Laskach dużo zawdzięczam…

Bardzo dobrze wspominam też moje wychowawczynie w internacie: Lucynę Michalik i nieżyjące już, niestety: Gertrudę Bartusek i siostrę Jozafatę.

Od bardzo dobrej strony zapamiętałem także pana Wiktora Dubaniewicza (obecnie będącego na emeryturze), który przejął opiekę nad naszą grupą internatową, gdy mieliśmy po około dziesięć lat. Wiadomo, że dziecku, zwłaszcza chłopcu, potrzebny jest obok „matczynego”, także wzorzec „ojcowski”. Pan Wiktor bardzo się sprawdził w roli takiego zastępczego ojca. Prowadził drużynę harcerską, uczył nas męskich zachowań i chyba więcej w porównaniu z wychowawczyniami od nas wymagał. Z pewnością miało to wpływ na moje późniejsze radzenie sobie, w dorosłym już życiu. Pamiętam, że mieliśmy dyżury gospodarcze, dzięki którym dużo się nauczyłem.

Nasza grupa internatowa liczyła około piętnastu chłopców. Od początku byliśmy ze sobą emocjonalnie związani, a zbudowane wtedy dobre relacje i przyjaźnie trwają do dziś.

Jako dziecko bardzo tęskniłem za domem rodzinnym. Już od października wyczekiwało się na święta Bożego Narodzenia, kiedy to przyjeżdżali rodzice i zabierali nas do domów. Z internatu wyjeżdżało się jeszcze tylko na święta wielkanocne i na wakacje (soboty były w tamtym czasie normalnymi dniami nauki i obowiązywał inny system).

Co ciekawe, gdy byłem w tym wyczekanym domu, szybko, bo mniej więcej już po tygodniu, zaczynałem tęsknić za kolegami, szkołą i internatem. Życie dziecka niewidomego na wsi, kiedy wszyscy domownicy zajęci są swoimi pracami, było wtedy naprawdę trudne i dość ubogie pod względem dostępnych rozrywek: można było słuchać „Lata z radiem”, książek nagranych na magnetofonie, czytać coś w brajlu, ale co dalej?…

A jakie wspomnienia pozostały Panu z początków nauki w szkole?

– Na pierwszy plan wybijają się, sprzyjające poznawaniu świata, wycieczki. Byłem zafascynowany tym, że organizowano ich tak wiele. W Laskach wszystko, co niezwykle ważne i potrzebne dla rozwoju małego człowieka, było na miejscu. Chodziliśmy więc do sadu, gdzie przy okazji zbierania jabłek poznawaliśmy całe bogactwo świata roślinnego; do obory, by mieć wyobrażenie o krowach i innych zwierzętach. Przy okazji Dnia Wszystkich Świętych sprzątaliśmy groby na cmentarzu, wstępnie poznając trudne dla dziecka pojęcia śmierci i pogrzebu. Gdy uczyliśmy się o zawodach, odwiedziliśmy kowala w kuźni, z bliska obserwując jego pracę, czy piekarza w laskowskiej piekarni, gdzie wspólnie z nim wyrabialiśmy ciasto na chleb i poznawaliśmy cały proces związany z jego pieczeniem. Doskonale pamiętam takie miejsca jak pralnia, szwalnia czy poczta; ich odwiedzanie, w połączeniu z zajęciami praktycznymi, owocowało wszechstronnym rozwojem i poznawaniem świata.

Do dziś uważam, że znalezienie się w laskowskiej szkole było dla mnie czymś fantastycznym. Szczególnie dużo zawdzięczam) takim nauczycielom – wielkim osobowościom – jak: moja pierwsza nauczycielka, pani Małgorzata Galster – urodzony pedagog o wielkim sercu; siostra Julia (uczennica Marii Grzegorzewskiej – niezwykłej pedagog, m.in. prekursorki nauczania integracyjnego); siostra Hieronima – ucząca mnie religii, ale przede wszystkim niezwykle ciepła i oddana osoba; siostra Blanka – wielka humanistka, ucząca języka polskiego, od której między innymi nauczyłem się szacunku do innych ludzi, do kultury, a także miłości do książek. Bardzo dobrze wspominam też panią Katarzynę Łańcucką – erudytkę w dziedzinie literatury i historii, panią Annę Gedyk – polonistkę oraz panią Małgorzatę Plachę – niezrównaną nauczycielkę matematyki.

A czy po ukończeniu podstawówki (w roku 1981) nie myślał Pan o nauce w zwykłej szkole średniej?

– Może i myślałam, ale nie miałem takich możliwości. Wtedy nie było jeszcze mowy o nauczaniu integracyjnym, nie funkcjonowało pojęcie „asystent” czy „pedagog specjalny”. Jako osoba z małej miejscowości, nie miałem też po co wracać w rodzinne strony, ponieważ codziennie nie mógłbym dojeżdżać do odległej szkoły. Natomiast do internatu, z powodu różnych problemów zdrowotnych, prawdopodobnie nie zostałbym przyjęty. Na pomoc rodziny też nie mógłbym liczyć, nie mówiąc już o tym, że na wsi moje ograniczenia traktowane były (i nadal częściowo są, choć już w nieco innym aspekcie) jako „dopust boży” i „największe nieszczęście”.

Rozpoczął Pan więc kolejny etap edukacji, szkołę średnią, także w Laskach. Co z tego czteroletniego okresu zapisało się najbardziej w Pana pamięci?

– Po ukończeniu podstawówki żadna osoba z mojej klasy nie przeniosła się poza ośrodek laskowski. Niektóre z nich wybrały szkołę zawodową, ja natomiast skorzystałem z okazji, że istniało tu Liceum Zawodowe o profilach: ślusarz-mechanik i masażysta. Wybrałem ten pierwszy. Z nauką nie miałem większych problemów, choć – jak każdy chyba człowiek – przechodziłem przez różne kryzysy. Uzyskany tytuł zawodowy niespecjalnie mi się w późniejszym życiu przydał, ale ponieważ w tamtym czasie nie miałbym innych możliwości zdobycia matury, to z perspektywy czasu nie żałuję, że wybrałem tę szkołę.

Jednym z najbardziej potrzebnych przedmiotów szkolnych – w moim przypadku – okazało się „maszynopisanie”, czyli nauka pisania na maszynie czarnodrukowej metodą bezwzrokową. Umiejętność ta bardzo mi się przydała w późniejszym życiu – podczas studiów i w pracy zawodowej; była także podstawą nauczenia się obsługi komputera.

A jak potoczyły się Pana dalsze losy? W jaki sposób trafił Pan do Wypożyczalni Książki Mówionej?

– W dotarciu tam pomógł mi zbieg różnych okoliczności. Muszę w tym miejscu wrócić do okresu stanu wojennego, kiedy to w Laskach bywały różne ciekawe osoby; jedną z nich okazał się pan Jacek A. Rochacki – artysta plastyk, rzeźbiarz i złotnik. Był on związany z Laskami poprzez pana Henryka Ruszczyca (wtedy już nieżyjącego, niezwykle oddanego sprawom niewidomych „Człowieka Lasek”, który przyczynił się między innymi do powstania spółdzielczości w Polsce i stworzenia miejsc pracy dla wielu osób niewidomych). Pan Jacek A. Rochacki przez dziesięć lat, począwszy od roku 1981, prowadził w Laskach – według własnego programu – zajęcia z zakresu metaloplastyki artystycznej. Ja, interesując się takimi sprawami i, podobno, mając jakieś zdolności plastyczne, uczęszczałem na te zajęcia w ramach koła plastycznego.

Prace, które tam powstały, znalazły się na „Wystawach dorobku młodzieży”. Zainteresował się nimi pan Kazimierz Lemańczyk, prezes ówczesnej Spółdzielni Rękodzieła Artystycznego „Nowa Praca Niewidomych” i częsty gość ośrodka w Laskach. Zaproponował mi i moim dwóm kolegom – Mirkowi i Piotrowi – pracę w spółdzielni. Oczywiście chętnie skorzystaliśmy z propozycji i zaraz po zdaniu matur zostaliśmy zatrudnieni. Wykonywaliśmy między innymi: świeczniki, żyrandole, naczynia ceramiczne.

W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku „Nowa Praca Niewidomych” przeżywała rozkwit, świetnie prosperując zarówno na rynku polskim, jak i zagranicznym (powstawały piękne wyroby, np. słynne kożuchy z wełny dywanowej, tkane na drutach, eksportowane następnie za granicę).

Czy podobała się Panu taka praca?

– Tak, ale gdy w połowie lat osiemdziesiątych trafiłem do „Nowej Pracy Niewidomych”, powoli zaczynał się kryzys. Nasz dział, z początku dobrze prosperujący, z czasem stał się nieopłacalny i został rozwiązany, a my straciliśmy pracę. Trafiłem wówczas – dzięki pomyślnemu zbiegowi okoliczności i dobrym ludziom, którzy mi pomogli – do Biblioteki Polskiego Związku Niewidomych. Najpierw na próbę. Dyrektorem był wówczas pan Dobrosław Spychalski, dziś już nieżyjący. Ponieważ lubiłem książki, zajęcie okazało się dla mnie bardzo dobre. Wtedy też postanowiłem pójść na studia bibliotekarskie dla pracujących (skierował mnie tam zakład pracy). Jednym z warunków było podpisanie zobowiązania do pracy w zakładzie przynajmniej przez dwa lata po zakończeniu studiów. Taka umowa była dla mnie niezwykle korzystna, gdyż dawała gwarancję zatrudnienia przez dłuższy czas.

A potem zaproponowano mi zapisanie się do nowo powstałej Spółdzielni Mieszkaniowej. Ponieważ nie wyobrażałem sobie życia na wsi, z ogromną chęcią skorzystałem z tej możliwości i w 1992 roku zamieszkałem w wymarzonym mieszkaniu (spłacając jeszcze przez wiele lat zaciągnięty kredyt).

Pracuje Pan w bibliotece już od wielu lat, co daje Panu ta praca?

– Myślę, że bardzo dużo – choćby kontakt z życzliwymi i rozumiejącymi się nawzajem ludźmi, a poza tym satysfakcję z tego, że poprzez odpowiedni dobór książek można komuś znacząco pomóc. Do biblioteki trafią często osoby, które niedawno straciły wzrok i ich kontakt z pracującymi niewidomymi może pomóc im w odnalezieniu się w nowej i trudnej dla nich rzeczywistości.

Nie każdy może tu pracować, zresztą za czasów mojego zatrudnienia przewinęło się przez bibliotekę wiele osób, które się nie sprawdziły. Trzon pracowników stanowią „Laskowiacy” – absolwenci ośrodka w Laskach. Mamy podobne doświadczenia, bardzo wiele nas łączy. Maryla – nasza wieloletnia koleżanka i przyjaciółka , odchodząc w ubiegłym roku od nas na zawsze, pozostawiła po sobie ogromny smutek i pustkę…

Czy studia, ukończone pewnie z niemałym trudem, przydają się Panu w pracy?

– Uczono nas wielu rzeczy, które – w moim przypadku – okazały się mało przydatne. Ale były też zajęcia niezwykle ważne i potrzebne, na przykład z literatury czy informacji naukowej. Wtedy nie doceniałem ich specjalnie, sądząc, że też będą mało przydatne, ale pamiętam słowa naszej pani profesor: „Jeszcze się kiedyś przekonacie, że informacja będzie towarem na sprzedaż; bo nieważne, czy się wie, czy się czegoś nie wie. Człowiek swoim rozumem nie jest w stanie wszystkiego objąć ani zapamiętać, ale jeśli wie, gdzie ma czegoś szukać, to sobie poradzi”. Informacja naukowa to był dla mnie trudny przedmiot. Pamiętam, że miałem z niego poprawkę, ale w praktyce okazał się bardzo przydatny. Dziś wiem, że bibliotekarstwo jest zawodem wymagającym umiejętności poszukiwania wiedzy. Bibliotekarz powinien wiedzieć, gdzie i w jaki sposób dotrzeć do informacji. W praktyce – powinien mieć wiedzę o autorach, o sposobach pisania, mieć dostęp do wielu pozycji książkowych, wiedzieć, jak je skatalogować i sklasyfikować.

Ważna jest także umiejętność doradzenia, na przykład, nie każdy kryminał będzie odpowiedni dla każdego czytelnika.

A Pan jakie książki preferuje?

– Książki odgrywają w moim życiu bardzo ważną rolę. Lubię praktyczną filozofię, psychologię, książki religijne. Natomiast nie podobają mi się typowe romanse. Uważam, że na ich czytanie szkoda czasu. Ale z kolei lubię czytać bajki, bo w każdej z nich jest jakiś morał, przesłanie, które można w prosty sposób odkryć. Weźmy bajkę o Czerwonym Kapturku – z jej przesłania wynika, że trzeba pomyśleć, z kim się człowiek zadaje.

Bardzo często wracam do niektórych książek, na przykład „Opowieści z Narnii” – cyklu siedmiu powieści fantasy. Ich autorem jest C. S. Lewis, który na skutek różnych zawirowań, przechodzi szereg przemian wewnętrznych, stając się z osoby „średnio religijnej”, poprzez zagorzałego ateistę – człowiekiem niezwykle oddanym Bogu i ludziom.

Lubię klasykę: dzieła Bolesława Prusa – niezwykłego społecznika; Henryka Sienkiewicza – zwłaszcza jego opowiadania, czy „Listy z Ameryki”; Jarosława Iwaszkiewicza – na przykład opowiadanie „Brzezina” czy Ernesta Hemingwaya – klasycznego przedstawiciela literatury amerykańskiej.

Sięgam też po poezję. Niestety, obserwuję, że dziś nie uczy się młodych ludzi odczuwania czy wyrażania poezji. Poeta potrafi opisać świat, siebie, swoje myśli w piękny, subtelny, niezwykle wrażliwy sposób. Tymczasem większość z nas – na ogół żyje bardzo szybko; pochłaniamy i przerzucamy się zdawkowymi informacjami. Jesteśmy społeczeństwem informacyjnym. Poprzez nasze rozmowy, mające charakter czysto sprawozdawczy, nie jesteśmy w stanie wyrażać siebie, nie potrafimy też opisywać swoich wrażeń.

A czy ma Pan marzenia?

– Każdy człowiek powinien je mieć. Marzenia pomagają żyć, pokonywać różne trudne sytuacje. Życie tak mi się ułożyło, że jestem sam. Snułem kiedyś plany, miałem marzenia związane z założeniem rodziny, ale nie wyszło… Dziś boję się bezradności, zależności od innych, starości – w tym sensie, że będę ją spędzał w jakimś domu opieki i ktoś obcy będzie mnie traktował przedmiotowo, na zasadzie: „niech zje”, „niech się przesunie”. Myślę, że osobom skazanym na taką opiekę musi być bardzo trudno. Młodzi teraz żyją szybko, nie mają czasu, nie chcą mieć w ogóle kontaktu z osobami starszymi czy niepełnosprawnymi. Tymczasem choroba przychodzi zazwyczaj znienacka i trzeba zrezygnować z wielu marzeń, przystosowując się do różnych utrudnień i ograniczeń. Ludzie przelatują przez życie, zapadając na różne dolegliwości i starzeją się, nie wiadomo kiedy…

Czasem trochę mi żal, że nie wszystko, o czym kiedyś marzyłem, wyszło. Tymczasem moi rodzice już nie żyją, a z pozostałymi krewnymi nie mam głębokiej więzi; tym niemniej dostrzegam czasem dobre chęci, gdy doradzają mi sprzedanie mieszkania i przeprowadzkę w „nasze” strony.

Raczej jednak nie wiążę z rodziną mojej przyszłości. Znacznie bardziej związany jestem z Laskami, z Warszawą. Tu mam grono życzliwych, pomocnych i sprawdzonych ludzi.

Teraz, mając dużo czasu, myślę bardziej perspektywicznie. I wydaje mi się czymś ważnym, że jako ludzie „jesteśmy zwierzętami stadnymi”. To, że mogę pracować, że pracuje wielu innych, nie jest tylko naszą zasługą. To owoc wzajemnej pomocy i spotykania na swej drodze ludzi o dobrych sercach. I dzisiaj to oceniam jako najważniejsze.

Jestem zafascynowany tym, że mając kontakt z siostrami zakonnymi, dostrzegam, jak dużo dobra one świadczą. Jak ta ich praca, ale także pracowników świeckich, jest ważna i potrzebna. Jak już wcześniej mówiłem – Laski mnie ukształtowały i bardzo dużo im zawdzięczam. Także i teraz, kiedy jestem po kolejnej operacji, nadal korzystam z pomocy…

Ale przecież Pan też przez wiele lat pracował społecznie, choćby w kole PZN.

– Tak zostałem ukształtowany, więc dostrzegając problemy innych, pracowałem przez ponad trzydziestu lat w strukturach Koła Polskiego Związku Niewidomych „Śródmieście”. Starałem się, na ile można było, pomagać osobom, zwłaszcza nowoociemniałym, które, z chwilą utraty czy znaczącego pogorszenia widzenia, nie bardzo wiedziały, jak mają dalej żyć.

Myślę, że – w pewnym sensie – mogłem być przykładem tego, że sensowne i satysfakcjonujące życie bez wzroku (dodatkowo z wieloma innymi problemami) jest możliwe.

Moim zdaniem, każdy z nas chce czuć się potrzebny. I kiedy pojawia się myśl, albo głębokie przekonanie, że tak nie jest, to jest to najgorsze nieszczęście i największa krzywda. Dlatego często w rozmowach z ludźmi niewidomymi czy słabowidzącymi, a także z widzącymi członkami ich rodzin, poruszałem ten problem. Przekonywałem, że pomimo braku czy pogorszenia wzroku, nadal można wykonywać wiele czynności i pełnić różne role społeczne i rodzinne. Rozmawiałem o tym w swojej pracy, w Kole PZN, ale też podczas licznych pobytów na szpitalnych oddziałach, gdzie ludzie często użalali się nad swoim losem, na przykład z powodu niemożności przeczytania gazety. Myślę, że nasze rozmowy, podczas których starałem się przekonywać, że narzekanie do niczego dobrego nie prowadzi, niektórym pomagały.

Z drugiej jednak strony rozumiem, że takim ludziom było trudno, bo – jak mówił św. Paweł – „nasze ciało stanowi całość, a kiedy choćby coś jednego choruje, to choruje całe ciało”. Stąd jeśli człowiek ma jakiś – naszym zdaniem – „drobny problem zdrowotny”, choćby katar, to powinniśmy starać się go też zrozumieć i w miarę możliwości mu pomóc.

Co, Pana zdaniem, jest najważniejsze dla osób nowoociemniałych?

– Ja bym powiedział, najpierw bliskim takich osób, aby nie traktowali ich ulgowo. Moim zdaniem, wobec osoby, która traci wzrok, należy zachowywać się w miarę normalnie, a nadmierną pomocą można jej jeszcze bardziej zaszkodzić. Nadopiekuńcza żona czy mąż swoją postawą mogą sprawić, że osoba niewidoma całkowicie się wycofa, stając się zupełnie zależną i niesamodzielną.

Staram się przekonywać innych, że utrata wzroku nie przekreśla wielu możliwości, że dzięki opanowaniu różnych umiejętności i zastosowaniu dostępnych pomocy, których jest teraz naprawdę sporo, można w miarę samodzielnie funkcjonować i korzystać z życia. Najważniejsze jest, by osoby, która straciła wzrok, nie izolować, nie pozbawiać jej możliwości brania czynnego udziału w codziennych sprawach.

Co Pan sądzi na temat opieki zdrowotnej w Polsce?

– Osobiście marzy mi się lekarz, który widziałby mnie całościowo, tak jak widział to, wspominany przed chwilą przeze mnie św. Paweł, a nie kierował tylko do wielu różnych specjalistów. Aktualnie korzystam z pomocy szpitalika. Mam chorobę naczyniową i z powodu ran na nogach, trzeba było powycinać duże fragmenty tkanek (towarzyszy temu duży ból). Tu jestem pod dobrą opieką – dużo leżę, mam robione opatrunki. Może uda mi się uniknąć przeszczepu skóry. Nie mogę narzekać. Jednak obawiam się, że po powrocie do mojego mieszkania ta choroba się odnowi, a sam nie będę w stanie opatrywać ran w sposób właściwy.

Czy można Panu jakoś pomóc? Na czym ewentualnie miałaby polegać ta pomoc?

– Jestem dość samodzielny. Mam różne urządzenia pomagające w codziennym życiu (komputer, I-Phone), dzięki którym czytam książki, korzystam z poczty internetowej, z radia, z programu do oglądania telewizji. Mogę też oglądać filmy z audiodeskrypcją; w mojej bibliotece znajduje się kilkaset takich filmów.

Poza tym nadal dużo zależy ode mnie. Myślę, że z czasem będę jednak musiał podjąć decyzję o korzystaniu z pomocy innych osób, które zrobią mi zakupy, posprzątają… Coraz trudniej jest mi wykonywać takie czynności. Tu niestety trzeba się będzie liczyć z dodatkowymi kosztami… Czasem myślę o tym, że bardzo przydałby się dom opieki dla dorosłych niewidomych. Jako członek Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, wiem, że ten temat jest od jakiegoś czasu dyskutowany. Bardzo chciałbym, aby taki dom powstał właśnie tu, w Laskach, gdzie jest duży teren, odpowiednie zaplecze i klimat. Barierą są pieniądze. Moim zdaniem – wskazane jest, by tworzyć takie ośrodki z myślą tylko o niewidomych. Byliby w nich traktowani ze zrozumieniem ich problemów i z odpowiednim podejściem, a nie na zasadzie przechowalni, jak to zazwyczaj ma miejsce w „zwykłych” domach opieki.

I już kończąc, czego Pan zdecydowanie nie lubi?

– Nie lubię się rozwodzić nad różnymi sprawami. Nie lubię przesady, w tym sensie, żeby zajmować się, czy poświęcać cały czas czemuś jednemu. Uważam, że trzeba się ciągle rozwijać. Nie zapominając o przeszłości, poszukiwać nowych rozwiązań i iść do przodu, czasem rezygnując z własnych przyzwyczajeń czy uprzedzeń.

Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę powrotu do zdrowia oraz nowych pozytywnych wyzwań i osiągnięć.

A kto chciałby bliżej poznać pana Grzegorza Kukiełkę, bohatera niniejszej rozmowy, niechaj przyjmie zaproszenie do Wypożyczalni Książki Mówionej w Dziale Zbiorów dla Niewidomych, mieszczącej się przy ul. Konwiktorskiej w Warszawie.

Renata Nowacka-Pyrlik

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2018–2021 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.