Treść strony

Podaruj nam 1,5 procent swojego podatku

 

Jak nie tak, to inaczej – Beata Dązbłaż

– Tu jest narysowany człowiek z laską – Gabryś opisuje tacie tablicę, przed którą się zatrzymali.
– I co? – dopytuje Robert.
– Że idzie, i że nie jest skreślony.
– A to super, to znaczy, że możemy wędrować.

To dialog z filmu dokumentalnego „Niebo bez gwiazd”, który rozegrał się na jednym z islandzkich górskich szlaków pomiędzy wtedy siedmioletnim Gabrysiem i jego tatą Robertem Zarzeckim.

Film z 2018 roku w reżyserii Katarzyny Dąbkowskiej-Kułacz pokazuje relację ojca tracącego wzrok z synem. „Poruszająca historia o miłości między ojcem, któremu na skutek choroby pozostało kilka procent wzroku i niedługo przestanie widzieć, oraz jego siedmioletnim synem, który staje się jego przewodnikiem, jego oczami. To, co syn ogląda po raz pierwszy, ojciec prawdopodobnie widzi po raz ostatni. Mimo choroby, a może dzięki niej, bohaterowie czerpią z życia to, co najpiękniejsze, a ich wyjątkową relację można opisać, parafrazując powiedzenie: miłość jest niewidoczna dla oczu” – brzmi opis filmu na Filmweb.

Pokazać świat
– Bardzo urzekło mnie, jak Robert pokazuje świat swojemu synowi. Myślę, że to jest wyjątkowe dzięki jego chorobie właśnie. Myślę, że jest bardzo dobrym ojcem – mówi Katarzyna Dąbkowska-Kułacz w internetowej dyskusji o filmie.

– Poznaliśmy się z Kaśką podczas rejsu z Fundacją Imago Maris. Moje ulubione miejsce było wtedy na zmywaku, był duży, więc potrzebowałem drugiej osoby. To była Kaśka, przegadaliśmy wiele godzin, słyszała, jak codziennie dzwoniliśmy do Gabrysia i stąd chyba wziął się pomysł na film – wspomina Robert Zarzecki.

Żeglarstwo to jedna z wielu odkrytych pasji w ostatnich latach. – Myślę, że moja żona jest już znudzona moimi komplementami, ale ona jest moim katalizatorem, kulomiotem, świetnie popycha mnie do działania i rzuca w różne zainteresowania. Tak też wyszukała szkolenie z żeglarstwa, gdzie pojechałem i bardzo mi się spodobało. Potem pojechałem jeszcze raz i zrobiłem kurs zakończony zdobyciem patentu żeglarskiego – mówi Robert Zarzecki.

Początkowo warsztaty żeglarskie miały być sposobem na względnie tanie wakacje, nauczycielska pensja Roberta nie dawała wielu możliwości. Jednak zaskoczyło, i żeglarstwo stało się prawdziwym hobby.

– Jest to substytut prowadzenia jakiegoś pojazdu, a to zawsze było moim marzeniem – dodaje Robert. – Zachęcam innych do wspólnych wypraw, szczególnie do udziału w regatach. Nie jest to proste, ale nie dlatego, że są szczególne przechyły czy sztormy, ale dlatego, że wyścig trwa 24 godziny i bez względu na pogodę, nie można się zwolnić z tego, co dzieje się na łodzi. Trzeba wytrzymać, to dość wycieńczające, ale też daje niesamowitą satysfakcję.

Fiatem, Syreną, a może Mustangiem?
Z marzenia o prowadzeniu pojazdu wziął się też pomysł na dotychczas trzykrotną organizację wydarzenia „Niewidomi za kierownicą”. Osoby z niepełnosprawnością wzroku mogły usiąść za kółkiem i prowadzić samochód, jego właściciel siedział na fotelu pasażera i wydawał komendy.

– Zawsze marzyło mi się prowadzenie pojazdu, najchętniej harleya czy choppera, żeby nim pokonywać świat. To pewnie pokłosie serialu „Renegat”, który lubiłem w młodości. Jednak w organizacji tego wydarzenia największą frajdę sprawiało mi to, że inni mogli spełnić swoje marzenia. Chyba jestem dobry w rozpędzaniu pewnych inicjatyw, a jeśli chodzi o jazdę, owszem osiągnąłem nawet prędkość 200 kilometrów na godzinę, ale nie widząc, nie czuję wielkiej różnicy – po prostu głośno ryczy silnik – opowiada Robert.

– Moim zdaniem lepiej jest ustawiać trasy mniejsze, ale z większą liczbą skrętów. Jeździliśmy nawet samochodami typu Dodge Challenger, Mustang czy dziewięciometrowa limuzyna. Ale mieliśmy też pojazdy w duchu PRL – Syrenki, Warszawy czy Fiata, który uczestniczył w rajdzie Monte Carlo. Dla fanów motoryzacji same te auta były atrakcją.

Cuda Niewidy
Motywacją do działań jest nie tylko żona, ale też czyjeś przekonanie, że czegoś się nie da. – Jak to słyszę, to zawsze mam ochotę zrobić tak, żeby się dało. Lubię to powiedzenie, że nie da to się tylko założyć spodni przez głowę, a cała reszta jest prędzej czy później do zrealizowania – mówi Robert.

Ale akurat do kolejnej inicjatywy – uczenia się masażu znowu pchnęła go żona. Robert początkowo bronił się przed tym.

– Jednak okazało się, że to strzał w dziesiątkę i teraz to mój zawód. Jeszcze jak pracowałem na Niewidzialnej Wystawie, żona przekonywała mnie, żebym spróbował. No i zaskoczyło. Może Basi chodzi o to, bym nie siedział w domu… – dodaje żartobliwie.

Zaskoczyło tak bardzo, że Robert założył w Warszawie Gabinet Masażu Cuda Niewidy, który już całkiem prężnie działa.

Z żoną Basią są już razem 23 lata. To szkolna miłość, poznali się w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Słabowidzących przy ul. Koźmińskiej w Warszawie. Tam były początki nie tylko miłości życia, ale też miłości do teatru Roberta, a konkretnie do Teatru Krzesiwo, który tworzyli wychowankowie ośrodka.

– Rodzice zapisali mnie do ośrodka na Koźmińskiej w wieku dwunastu lat, w piątej klasie. Ryszard Polaszek, świetny człowiek, miał grupę chłopców od dwunastu do szesnastu lat ze skumulowaną energią wieku nastoletniego. Zaczął więc szukać sposobu, jak ją okiełznać, żebyśmy się nie nudzili. Na początku bawiliśmy się różnymi scenkami, kalamburami, aż do pierwszych sztuk teatralnych pisanych przez Ryszarda i wyróżnień na festiwalach. Zresztą pierwszy spektakl dotyczył rzeczywistości szkolnej, samych wychowanków i ich doświadczeń.

Teatr bez sztampy
Robert przez dziesięć lat grał w każdym przedstawieniu. Potem ze względu na sprawy zawodowe, rodzinne, ten kontakt się rozluźnił, aż do momentu wystawiania sztuki „Eksperyment”.

– Ryszard poprosił mnie o zagranie roli, rozumiem, że tylko i wyłącznie ze względu na wygląd, bo innego powodu nie znajduję – grałem Jezusa. Teatr Krzesiwo to niesamowita przygoda. Jak się udawało, wciągałem w grę także żonę i syna. Gdy wcześniej jeszcze jeździłem na próby, a syn ze mną, to miał rolę, że w pewnym momencie wbiegał na scenę. Bardzo zastrzegał sobie, że nic nie chce mówić, tylko wbiegać. Czekał na to niemal z rozstrojem żołądka przez czterdzieści minut. I tak było, aż do pewnego momentu, gdy zapytał, czy on dziś może krzyknąć i wbiec z innego miejsca. Tak rozwojowo to na niego podziałało. Ostatni rodzinny występ mieliśmy jeszcze przed pandemią, w 2019 roku.

Odtwórcy ról w spektaklach Krzesiwa mają duży wpływ na scenariusz, w wielu scenach pozwalają sobie na improwizację. W przedstawieniu „Eksperyment” Robert wraz z innymi aktorami często bawili się tekstem, próbując jeden drugiego zaskoczyć, wprowadzić nowe dialogi spoza scenariusza, żeby uniknąć sztampy.

Teatr Krzesiwo ma już za sobą szesnaście spektakli, trzy kolejne leżą w szufladzie, czekając na realizację. Teraz Robert stawia sobie za cel udostępnienie dotychczasowych przedstawień osobom z niepełnosprawnościami – opatrzenie ich tłumaczeniem na Polski Język Migowy, audiodeskrypcją i napisami. Ma w tym pomóc jeden z projektów Fundacji Widzimy Inaczej.

„Człowiek, który może wszystko” – to pierwsze skojarzenie z Robertem, jakie ma Kamila, zaprzyjaźniona z nim jeszcze z czasów ośrodka na Koźmińskiej. Po latach spotkali się w tej samej pracy na Niewidzialnej Wystawie.

– Robert stawia sobie cel i go realizuje, a co postanowi, to osiągnie. Jest pełen energii i optymizmu i podobnych do siebie ludzi też przyciąga – mówi Kamila. – Bardzo go cenię za jego sprawczość i nie ukrywam, że jest dla mnie inspiracją. Rzadko spotyka się osoby z taką energią, a równocześnie tak empatyczne wobec innych – dodaje.

Jak integracja sensoryczna
Fundację Widzimy Inaczej przyniósł mu los. Osoba, która kierowała nią przez dwa pierwsze lata, oznajmiła, że albo zawiesza działania organizacji, albo przekazuje stery w ręce Roberta. Z żoną ustalili, że spróbują. Na początku nie myśleli o promocji blind tenisa.

– Ja grałem w innym stowarzyszeniu jako zawodnik. Jednak nasze drogi się rozeszły, a tamta organizacja przestała działać na rzecz osób z dysfunkcją wzroku. Wraz z trenerem, Maksymilianem Markuszewskim, który zaoferował, że może bez wynagrodzenia kilka razy w tygodniu trenować zawodników, zaczęliśmy to powoli robić. Pierwsze piłki kupiliśmy za własne pieniądze. Osoby, które chciały ćwiczyć, też musiały, nawet symbolicznie wnosić jakiś wkład. Tak było aż do pierwszego projektu, na który udało nam się znaleźć finansowanie – mówi o początkach Robert Zarzecki.

Robert bardzo chwali blind tenis, najbardziej podoba mu się w nim niezależność od innych, samodzielność. W tej dyscyplinie gra się gąbczastą piłką, która sprowadzana jest z Japonii, w środku jest plastikowa piłeczka ze śrutem, który grzechocze podczas ruchu. W czasie gry piłka może odbić się od kortu trzy razy, a nie jeden raz jak w tradycyjnym tenisie, mniejsze są także wymiary kortu. Cała reszta – punktacja, gemy, sety, tie-breaki są takie same jak w tenisie.

– Blind tenis jest fajną rozrywką, bezpiecznym sportem, samodzielnym, absolutnie wszystko jest w naszych rękach, głowach, nogach. Nie jest też bardzo wysiłkowy, nie ma ryzyka pogorszenia się wady wzroku. Nie jest aż tak dynamiczny jak klasyczny tenis i tak bardzo kontuzjogenny – mówi Robert. – Jedna z naszych zawodniczek porównała go do integracji sensorycznej i coś w tym stwierdzeniu jest, bo rozwija poszczególne zmysły. Na pewno niesie ze sobą duży wysiłek psychiczny ze względu na koncentrację słuchu i orientację w przestrzeni. To jest właśnie niesamowite, jak ludzie pokonują swoje bariery i koncentrują się właśnie na tym.

Fundacja zabiega o środki na realizację turniejów w blind tenisie z punktacją i klasyfikacją międzynarodową. – Zależy nam, by profesjonalizować blind tenisa. Spróbować może absolutnie każdy. Nie chcemy prowadzić zajęć tylko dla wyczynowców, zapraszamy do gry też amatorów i dzieci – zachęca Robert Zarzecki.

Justyna Smerda-Czopek jest koordynatorem prowadzonego przez Fundację projektu „Akademia Tenisa dla Niewidomych i Słabowidzących”, który jest dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Z Robertem zna się od kilku lat. Mówi o nim „człowiek orkiestra”.

– Ma głowę pełną pomysłów, jest niesamowitą inspiracją. Dla niego nie ma rzeczy niemożliwych – jak czegoś nie da się zrobić tak, to zrobi to inaczej. Jest bardzo przyjacielski – mówi. Długo szuka jakichś wad. – Nie wiem, czy to może być wadą, ale Robert jest zbyt empatyczny, w takim sensie, że myśli o innych, a o sobie nie za bardzo.

Zaznacza, że bardzo go sobie ceni również jako szefa, który jest sprawiedliwy i szczery, z którym można rozwiązywać problemy, a nie bać się ich.

Bez pchania się na afisz…
W 2021 roku Robert Zarzecki otrzymał wyróżnienie w konkursie Stowarzyszenia Przyjaciół Integracji „Człowiek bez barier”. To pierwsze takie publiczne wyróżnienie i docenienie jego działalności, nie ukrywa, że przyjemne. Aczkolwiek, jak mówi, nie „pchał się na afisz”.

Robert nie ma złudzeń, co do swojej choroby – barwnikowego zwyrodnienia siatkówki. – Przez trzydzieści lat żyłem z tą chorobą, w ogóle się nią nie interesując, nie sprawdzając skutków, żyłem normalnie. Teraz to się zmienia, bo jednak wzrok mi się pogarsza. Budzą się więc lęki co do przyszłości. Przekornie czasami mówię do żony, że staję się kulą u nogi… Jednak dostrzegam zmianę w swojej psychice, coraz częściej o coś uderzam, coraz bardziej niezdarnie stąpam, potrącam kogoś. Jednak przyjmuję to „na klatę”, chcę bardziej szukać alternatyw na swoje działania, szanując to, co udało nam się osiągnąć i co mamy jako rodzina.

Robert lubi ciszę domu w lesie pod Warką, gdzie mieszka z rodziną, nawet jeśli tylko dwa razy w tygodniu ma czas na spacer. – Nawet koszenie trawy czy jeszcze „pobawienie” się piłą motorową daje mi to poczucie męskiej siły, lubię to miejsce.

Beata Dązbłaż

 

 

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2021–2024 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.